O Karolu Wojtyle słyszałem w dzieciństwie dwukrotnie. Moja mama opowiadając komuś o swych występach w Teatrze Rapsodycznym, napomknęła: – Ale to już było grubo po tym, gdy tam występował Wojtyła”. A kiedyś ojciec, wróciwszy do domu, oznajmił: – No, Wojtyła jest już biskupem”.
Mnie nazwisko Wojtyła wtedy nic nie mówiło.
Okazało się, że w roku akademickim 1938/39 Karol Wojtyła był studentem uczęszczającym na ćwiczenia i seminarium prowadzone przez mojego ojca. Wyróżniał się wśród studentów inteligencją i ciekawością intelektualną, interesował się problemami języka, w odróżnieniu od swych kolegów-poetów. Zapisał się wtedy do Towarzystwa Miłośników Języka Polskiego. Ojciec uważał go zza najzdolniejszego studenta na roku.
W 1966 roku dawny student i asystent, obecnie arcybiskup metropolita i profesor odnowili znajomość. Ksiądz metropolita (tak kazał się tytułować) parokrotnie nas odwiedził. Pierwsze słowa, jakie po powitaniu wypowiedział, brzmiały: idąc po schodach zastanawiałem się, czy jeszcze się boję Urbańczyka. Oczywiście był to żart, nawiązujący do tego, że ojciec na seminarium zwykł sprawdzać, na ile studenci się przygotowali, każdy dostał choć jedno krótkie pytanie, więc nazywano go „mniejszym strachem” (wielkim strachem był prof. Nitsch).
Dało to początek wieloletniej znajomości rodzinnej. Zostało po niej ok 70 liścików od kardynała, potem papieża, w których dziękuje za życzenia, modlitwy a także za publikacje na temat języka, które go interesowały. Jak powiedział ojcu, gdyby nie powołanie, zostałby językoznawcą. Ale wracam do roku 1966.
Spotkałem Karola Wojtyłę gdy nas odwiedził. Niebawem miałem następną okazję: w „Beczce”, duszpasterstwie dominikanów odbyło się spotkanie arcybiskupa ze studentami. Zapamiętałem z niego zabawna ciekawostkę. Gdy się już wypowiedział każdy, ko miał zabrać głos, padła propozycja, by coś zaśpiewać. Więc zabrzmiała nabożna piosenka włoska. – A może coś polskiego? – Z uśmiechem spytał dostojny gość. W odpowiedzi rozległo się: „My som chłopcy z miasta wolności…”
Aż przysiadłem z uciechy. A i uśmiech na twarzy Wojtyły pogłębił się. Przezabawny był widok zakonników dominikańskich, jak ekspresją przewyższając studentów, wyciągają: „Kocham ją, ona mnie i całuje usta me” czy potem: „Pójdę w las, wezmę kij, zamaluję gościa w ryj, hej jupi, hej jupi, jupi hej. Pójdę w las wezmę głaz zamaluję jeszcze raz, hej jupi, hej jupi hej.”
Arcybiskup o następną piosenkę już nie prosił.
W tymże czasie do księdza metropolity wybrała się delegacja z Duszpasterstwa Akademickiego św. Anny. Było to jeszcze przed reformą liturgii, ale wiadomo już było, że może być w językach narodowych. Na zimowisku DA w Łopusznej (tym, na którym ks. Adam Boniecki złamał nogę) w ramach eksperymentu, część liturgii była po polsku. Minął obóz, a w Krakowie dalej królowała łacina. Niecierpliwi studenci, gnębiliśmy biednego, chorego Adama, aż wybuchnął: to idźcie i spytajcie Arcybiskupa Wojtyłę!
Wspominała Barbara Handziuk:
Poszliśmy małą, zdeterminowaną grupką. Szybciutko straciliśmy swoją pewność, gdy znaleźliśmy się w stylowej sali na pierwszym piętrze pałacu. Przycupnęliśmy w kąciku oszołomieni wystrojem i atmosferą. Wokół siedziały panie z bardzo poważnym wyrazem twarzy oraz nobliwi księża zajęci studiowaniem dokumentów. Gdy otwierały się drzwi i pokazywał się Metropolita odprowadzający swojego gościa, zrywaliśmy się z miejsc i kłaniali. A on za każdym razem uśmiechał się, czasami rozkładał ręce w ruchu bezradności, tak jakbyśmy byli od dawna oczekiwanymi i miłymi gośćmi. Wreszcie, gdy sala prawie opustoszała, jedna z pań przepuściła nas przed sobą. Wsunęliśmy się cichutko jak trusie. Wojtyła uśmiechnięty czekał na to, co powiemy i dopiero wtedy uświadomiliśmy sobie, jak bardzo jest zapracowany, a my mu zawracamy głowę drobiazgami. Ktoś (kto?) wyłuszczył nasz problem. On uśmiechnął się, pokiwał głową i powiedział: – No to powiedzcie swojemu duszpasterzowi, że może robić jeszcze więcej niż robi.
Pozwolenie zostało wdrożone nie tylko w DA św. Anny, ale wykorzystały je też inne duszpasterstwa. A gdy „TP” opisał jedną z liturgii, podniosły się protesty i głosy oburzenia. A ks. Adam usłyszał od księdza metropolity: – E idźze, idźze, z bajokami coś robić!

Inne wspomnienie Barbary Handziuk:
Był koniec lat sześćdziesiątych. Otrzymać pozwolenie na budowę kościoła graniczyło z cudem i wymagało ogromnych zabiegów. Mimo tego 27 października 1968 r. ks. kard. Karol Wojtyła poświęcił kamień węgielny pod nowy kościół w Pisarzowicach. Oprócz pieniędzy potrzebna była wszelka inna pomoc.
Stąd nasza obecność tam w czasie wakacji, by miejscowi mogli zająć się żniwami.
Staliśmy się pomocnikami majstrów. Bardzo nam się wszystko podobało. Pogoda sprzyjała, praca niezbyt męcząca, mieszkańcy karmili nas nieprzyzwoicie kurczakami. Ponadto mieliśmy świadomość, że robimy coś sensownego.
Pewnego dnia, w czasie pracy nie zauważyliśmy podjeżdżającego auta. Nagle okazuje się, że podchodzi do nas ks. kard. Wojtyła w towarzystwie kapelana. Po pobożnym powitaniu pyta:
– A gdzie wasz duszpasterz?
Po wzięciu głębokiego oddechu z emocji, wykrztusiliśmy:
– Tam, na górze, podaje maltę.
Kardynał bez chwili wahania podwija sutannę i zabiera się do wchodzenia na drabinę.
– Ależ Eminencjo…
– Boniecki potrafi wyjść po drabinie, a ja nie?
Nie musi jednak wychodzić, bo zaalarmowany Adam pobija rekord prędkości zbiegania z drabiny. Odbyła się bardzo krótka i sympatyczna rozmowa, polegająca głównie na naszych monosylabowych odpowiedziach. Wreszcie Kardynał pyta:
– A głodni nie jesteście?
– Nieee – odpowiadamy zgodnym chórem. – Mamy już dosyć kurczaków.
– To na co macie ochotę?
– Na piwo! – ktoś się wyrywa.
– Tyle wystarczy? – Pyta spokojnie i podaje 500 złotych.
Bolesne korzonki przeszkodziły kardynałowi zwizytować kolejną pomoc przy budowie tym razem kościoła w Kurowie Suskim. Po powrocie otrzymaliśmy po karteczce jak niżej:
Karol kardynał Wojtyła
Metropolita krakowski, Kraków, 17 sierpnia 1971 r.
Otrzymałem list z Kurowa, ozdobiony rozlicznymi podpisami „budowniczych kościoła”. Odnoszę wrażenie iż liczba wasza pokaźnie wzrosła w stosunku do roku poprzedniego. Nie wiem, czy nie trzeba będzie poszerzyć domu przy ul. Franciszkańskiej 3, gdy Wszyscy przyjdziecie na „bankiet”, na który już teraz Was zapraszam – tym bardziej, że nie mogłem na miejscu przekonać się o Waszej robocie w czasie stażu w Kurowie. Pozostaje więc tylko metoda pośrednia wedle starej zasady „jaki kto do jedzenia, taki do roboty”.
Księdza Adama proszę, by po dawnemu rozesłał ten list okólny.
+ kard. Karol Wojtyła
Wspominała Maria Skrzyńska:
Nie tylko ja przechowuję je do dzisiaj, jako pamiątkę – zaszczytne zaproszenie „budowniczych” do pałacu biskupów. A było to „zaproszenie na bankiet”. Mieszkańcy akademików zrezygnowali nawet z kolacji!
Po raz pierwszy przekraczałam więc dostojne progi, pomna tego, co ks. Adam często wcześniej powtarzał: „Każdy z was może zawsze przyjść do swego Biskupa i zostanie przyjęty osobiście”.
Szliśmy z gitarą i przeźroczami z budowy, ciesząc się, że możemy zaprezentować efekty naszej pracy. Z zażenowaniem wyznaję, że z przejęcia nie zapamiętałam ani jednego słowa księdza Kardynała. Sama po raz pierwszy oglądałam te przeźrocza, a wśród nich jedno dodatkowe – z księdzem Kardynałem, uchwyconym w zimie na wyciągu narciarskim na Kasprowym Wierchu.
Byłam bardzo dumna z siebie i moich przyjaciół „budowniczych”, ale nie była to czysta uczta duchowa. Na stołach, przy których siedzieliśmy, dały się gołym okiem zauważyć talerze z domowej roboty herbatniczkami.
Dodam, że początkowo łudziliśmy się, że owe herbatniczki są jedynie wstępem, a nie całym „bankietem”. Zdaje się „kuchnia kardynalska” uznała, że nie trzeba więcej. Gdy po herbatnikach zostały same okruszki, ks. Adam obszedł nas z talerzem: – Brać, brać okruszki, nic nie ma zostać.
Przeźroczy z budowy było co nieco, a że nie było okazji pokazać ich wcześniej, wyświetlano je po kolei, dyskutując przy tym, aż kardynał nie wytrzymał i zapytał: – To kiedy w końcu będzie ten Kasprowy?
I także dodam, że gdy potem przyszliśmy do kardynała kolędować, zostaliśmy poczęstowani bigosem, a moja siostra odśpiewała więcej zwrotek kolędy „Oj maluśki, maluśki” niż kardynał pamiętał.
W którymś momencie kardynał przez chwilę oparł się na czyimś ramieniu. Ów kolega, półżartem zawołał: – O tu, na tym ramieniu spoczęła ręka świętego, tu w tym miejscu, ręka świętego…
Zrobiło się jeszcze bardziej wesoło.
Minęły lata, kardynał został papieżem, papież został świętym.
Może więc ten kolega miał ducha proroczego?
Cytaty pochodzą z książki “Zaczęło się u św. Anny”