DARIUSZ KUBUJ
„A oto powstał jakiś uczony w Prawie i wystawiając Go na próbę, zapytał: «Nauczycielu, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?» Jezus mu odpowiedział: «Co jest napisane w Prawie? Jak czytasz?» On rzekł: Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie samego. Jezus rzekł do niego: «Dobrześ odpowiedział. To czyń, a będziesz żył». Lecz on, chcąc się usprawiedliwić, zapytał Jezusa: «A kto jest moim bliźnim?» Jezus nawiązując do tego, rzekł: «Pewien człowiek schodził z Jerozolimy do Jerycha i wpadł w ręce zbójców. Ci nie tylko że go obdarli, lecz jeszcze rany mu zadali i zostawiwszy na pół umarłego, odeszli. Przypadkiem przechodził tą drogą pewien kapłan; zobaczył go i minął. Tak samo lewita, gdy przyszedł na to miejsce i zobaczył go, minął. Pewien zaś Samarytanin, będąc w podróży, przechodził również obok niego. Gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go. Następnego zaś dnia wyjął dwa denary, dał gospodarzowi i rzekł: “Miej o nim staranie, a jeśli co więcej wydasz, ja oddam tobie, gdy będę wracał”. Któryż z tych trzech okazał się, według twego zdania, bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców?» On odpowiedział: «Ten, który mu okazał miłosierdzie». Jezus mu rzekł: «Idź, i ty czyń podobnie!»” Łk 10,25-37
Kontekst
Zjednoczone królestwo żydowskie stworzone przez Dawida około 1000 roku p.n.e. przetrwało bardzo krótko. Już po śmierci Salomona, który objął tron po Dawidzie, państwo rozpadło się na dwie części. Część południowa, Juda, ze stolicą w Jerozolimie, od tej pory funkcjonowała niezależnie od znacznie większego królestwa północnego z ośrodkiem władzy w Samarii, która z czasem stała się nazwą całej krainy. Przez dwieście lat oba państwa żydowskie istniały obok siebie, ale w 722 roku p.n.e. Samaria została podbita przez Asyryjczyków, a Judzie udało się przetrwać. Wskutek deportacji rodzimych mieszkańców i celowego sprowadzania obcych osadników Samaria pod władzą asyryjską stopniowo zatraciła żydowski charakter. Wprawdzie po stu pięćdziesięciu latach, w roku 586 p.n.e., również Juda utraciła niezależność, a znaczna część elit została przymusowo wywieziona do Babilonu, ale podobieństwo losów nie zbliżyło do siebie dawnych bratnich narodów. Gdy elity żydowskie powróciły do Jerozolimy z niewoli babilońskiej, kategorycznie odmówiły jakichkolwiek kontaktów z Samarytanami. Do ostatecznego rozłamu doszło około 520 roku p.n.e., gdy Żydzi odrzucili pojednawczą propozycję Samarytan wspólnej odbudowy świątyni w Jerozolimie. Samarytanie, chociaż swą wiarę opierali na tej samej Torze, która była podstawą wiary żydowskiej, zostali uznani za pogan. Dlatego, odrzuceni od kultu w Jerozolimie, wybudowali własną świątynię na górze Garizim, co przypieczętowało podział. W czasach Jezusa konflikt miał już pięćsetletnią tradycję, a wzajemna nienawiść pomiędzy oboma narodami była bardzo głęboko zakorzeniona.
Kapłani rekrutowali się z jednego rodu spośród dawnych dwunastu pokoleń, które pod wodzą Mojżesza utworzyły naród żydowski. Gdy po zdobyciu Ziemi Obiecanej każdemu pokoleniu przyznawano jego terytorium, potomkowie Aarona nie dostali swojego przydziału, ale za to otrzymali prawo i obowiązek sprawowania kultu w imieniu całej społeczności. Dlatego kapłani mogli czerpać dochody z ofiar składanych w świątyni (otrzymywali na przykład część mięsa zwierząt oraz zwierzęce skóry, co stanowiło dla nich atrakcyjne źródło zarobków). W czasach Jezusa kapłanów było kilka tysięcy i byli podzieleni na dwadzieścia cztery grupy, które rotacyjnie pełniły służbę w świątyni. Każda grupa była zobowiązana do dwóch tygodniowych „dyżurów” w roku oraz do obecności w czasie trzech wielkich świąt pielgrzymkowych. W sumie służba w świątyni zajmowała więc około miesiąca w ciągu roku, nie licząc czasu, który trzeba było przeznaczyć na podróż. Większość kapłanów nie mogła się utrzymać z samego udziału w ofiarach, dlatego wykonywali oprócz tego różne zawody, najczęściej rzemieślnicze.
Lewici pełnili służbę porządkową i pomocniczą w świątyni, ale także zajmowali się śpiewem i grali na instrumentach, więc w pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że byli połączeniem dzisiejszych ministrantów, kościelnych i organistów. Również w tym wypadku uprawnienia do pełnienia służby były dziedziczne, zarezerwowane dla potomków Lewiego.
Refleksja
Paradoksalnie, kluczowe dla zrozumienia tej przypowieści są rzeczy, których nie wiemy. Pewne kwestie możemy, a nawet powinniśmy sobie wyjaśnić, żeby stanąć na miejscu słuchaczy sprzed dwóch tysięcy lat, ale Jezus założył, że części informacji nie otrzymamy, tak jak nie dysponowali nimi również oni. Historia zostaje po mistrzowsku zarysowana, jednak najciekawszych szczegółów ewidentnie brakuje, i właśnie o to chodzi.
Żydzi trzy razy w roku byli zobowiązani do uczestnictwa w uroczystych obrzędach w świątyni w Jerozolimie. Mieszkańcy Galilei mieli do wyboru dwie drogi, ale krótsza i wygodniejsza prowadziła przez terytorium zamieszkane w większości przez wrogo nastawionych Samarytan. Zagrożenie było realne i wyczuwalne przez wszystkich. Jak wiemy, przynajmniej dwaj spośród apostołów nosili ze sobą miecze (por. Łk 22,38), co miałoby rzekomo dowodzić ich przynależności do stronnictwa zelotów nastawionych na zbrojny opór wobec rzymskich okupantów. Myślę, że te miecze ze znacznie większym prawdopodobieństwem służyły do zabezpieczenia przed napadem w czasie przechodzenia przez wrogie terytorium. Oczywiście poza zorganizowanymi bandami była zwykła, pasywna większość, ale wzajemna niechęć pomiędzy oboma narodami musiała być bardzo silna. Najbardziej radykalni bojówkarze szczególnie cenili sobie akcje przeprowadzane „na wyjeździe”. W czasach Jezusa wszyscy mieli w pamięci haniebny wyczyn Samarytan, którzy w przebraniu wtargnęli na teren świątyni jerozolimskiej i rozrzucili tam ludzkie kości, co spowodowało konieczność wstrzymania przez Żydów składania ofiar, dopóki nie zostaną przeprowadzone specjalne obrzędy oczyszczenia (Jezus miał wtedy prawdopodobnie dwanaście lat i z pewnością dobrze zapamiętał takie skandaliczne wydarzenie). Z kolei Samarytanie niewątpliwie wspominali spalenie kilku swoich wsi w trakcie napadu odwetowego zorganizowanego przez żydowskich radykałów. Pomniejsze incydenty były codziennością. Warto pamiętać, że przypowieść o Samarytaninie została opowiedziana w drodze do Jerozolimy, tuż po przykrym zdarzeniu, gdy Jezus osobiście doświadczył wrogości: odmówiono Mu gościny w samarytańskiej wiosce, ponieważ był Żydem pielgrzymującym na święto. A wszystko to wydarzyło się w warunkach Bliskiego Wschodu, gdzie gościnność była i wciąż jest uznawana za święty nakaz. Nic dziwnego, że najbardziej nerwowi z apostołów, Jakub i Jan, chcieli nawet skłonić Jezusa, żeby zgodził się na zagładę mieszkańców całej osady („aby ogień z nieba zstąpił i zniszczył ich”, Łk 9,54). Właśnie w takim kontekście Jezus daje Samarytanina za wzór dla Żydów! Szok musiał być naprawdę gigantyczny! Przynajmniej w przypadku tej przypowieści nie musimy długo się zastanawiać, który element był dla słuchaczy najbardziej zaskakujący.
Na drodze z Jerozolimy do Jerycha zostaje napadnięty „pewien człowiek”. Myślę, że Jezus celowo pomija jego dokładniejszą charakterystykę. Oczywiście słuchacze zapewne są skłonni domniemywać, że tym człowiekiem był pobożny Żyd wracający ze święta, jeden z nich, niewinna ofiara tych złych samarytańskich bandytów, ale dla Jezusa to po prostu człowiek. Nie wiemy też, czy napastnikami byli Samarytanie. Różni złoczyńcy napadali w górach na wędrowców i raczej nie pokazywali wtedy paszportów. Jezus nie korzysta z okazji, aby zbudować historię wokół antagonizmu pomiędzy dobrymi Żydami i złymi Samarytanami. Od początku jest to uniwersalna historia o człowieku potrzebującym pomocy. Nasz przekład utrudnia dostrzeżenie tej wymowy. Tam, gdzie w polskim tekście Biblii Poznańskiej czytamy, że podróżny został „obrabowany”, Biblia Tysiąclecia trochę dokładniej mówi, że zbójcy go „obdarli”, ale w znacznie precyzyjniejszym przekładzie księdza profesora Franciszka Mickiewicza sens greckiego oryginału oddaje w tym miejscu słowo „obnażyli”. Obnażyli, to znaczy rozebrali do naga. Ten szczegół ma naprawdę doniosłe znaczenie. Ciężko pobity człowiek leżący przy drodze jest goły, bandyci ukradli też jego ubranie. Trudno nam to dzisiaj zrozumieć, bo nasze szafy pękają w szwach, każdy ma dziesiątki różnych bluzek, koszul, spodni i swetrów, ale w tamtych czasach ubranie pozostawało cenne, nawet jeśli było mocno zużyte czy podarte. Jest zupełnie jasne, że przestępcy skorzystali z okazji i zabrali odzież swojej ofierze. Zwróćmy uwagę, że z tego samego powodu żołnierze rzymscy, którzy dokonali egzekucji Jezusa, rozdzielają między siebie Jego okrycie i rzucają losy o tunikę, żeby jej nie rozrywać (por. J 19,23–25). Taka była wartość ubrań w starożytności, że przedmiot pożądania stanowiły nawet przepocone, zniszczone, zakrwawione ubrania ubiczowanego skazańca. Nic zatem dziwnego, że ciężko pobita, umierająca przy drodze ofiara napadu jest naga.
Warto uświadomić sobie także inny aspekt dawnej rzeczywistości. Ubranie mówiło wtedy o człowieku znacznie więcej niż dziś, gdy cały świat chodzi w niebieskich dżinsach i bawełnianych koszulkach. Najbogatsi ludzie świata lubią pokazywać się publicznie w strojach, na które może sobie pozwolić każdy z nas. Praktycznie nie ma już strojów regionalnych, górale z Tatr chodzą na co dzień ubrani tak samo, jak rybacy z Prowansji. Niemcy, Czesi, Francuzi, Polacy czy Kanadyjczycy są na lotnisku nie do odróżnienia. W czasach Jezusa było zupełnie inaczej. Ubranie od razu sygnalizowało zamożność, klasę społeczną, a nawet konkretny zawód (na przykład cieśle, jak św. Józef, nosili zwyczajowo za uchem drewniany wiór; kapłanów także można było rozpoznać na pierwszy rzut oka, a najłatwiej było chyba z lewitami, którzy golili się na łyso). Ubranie pozwalało również natychmiast określić narodowość, co miało duże znaczenie praktyczne w ówczesnych realiach, gdy obok siebie żyli nie tylko Żydzi i Samarytanie, ale także Rzymianie, Grecy, Fenicjanie, Syryjczycy, Persowie i co najmniej kilkanaście innych nacji. Wszyscy oni mogli znajdować się na drodze z Jerozolimy do Jerycha. Dlatego takie ważne jest, że ten akurat człowiek był nagi – nic nie mogło podpowiedzieć, kim jest. Dla przechodzących drogą to był po prostu człowiek. Dopiero w tym kontekście właściwie może wybrzmieć pytanie: czy to swój, czy obcy? Gdyby był cały owinięty w narodową flagę, jaką w sumie było wtedy ubranie, byłoby nam łatwiej, natychmiast moglibyśmy powiedzieć, czy to ktoś z naszych. Gdyby wykonywał podobny do naszego zawód, łatwiej by nam było uruchomić odruch solidarności. Gdyby chociaż było widać, że jest bogaty, moglibyśmy mu pomóc w nadziei sowitej odpłaty. Ale w tym wypadku nie wiemy kompletnie nic.
Pamiętamy, co wydarzyło się potem na drodze. Kapłan pospiesznie przeszedł dalej, podobnie postąpił lewita. Ich zachowanie wydaje nam się bulwersujące, ale akurat to nie musiało być dla słuchaczy Jezusa aż tak kontrowersyjne. Nie jest nam łatwo to zrozumieć, jednak wtedy dla wszystkich było jasne, że zarówno kapłani, jak i lewici nie mogą dotykać zmarłych, bo powoduje to stan rytualnej nieczystości i uniemożliwia pełnienie służby w świątyni. Dlatego kapłani żydowscy tylko absolutnie wyjątkowo uczestniczyli w pogrzebach, nawet w przypadku śmierci osób z najbliższej rodziny. Ciężko pobity człowiek, leżący przy drodze, może w każdej chwili umrzeć, a być może już umarł. Dotknięcie zwłok doprowadzi do automatycznego wykluczenia ze świętych czynności. Trzeba będzie poddać się specjalnej procedurze oczyszczenia, która nie jest może bardzo wymagająca, ale trwa przynajmniej dobę i powoduje komplikacje w wypełnianiu obowiązków.
Jestem przekonany, że wszyscy słuchacze Jezusa zadawali sobie pytanie, czy lewita idzie do świętego miasta, czy z niego wraca, tekst tego nie wyjaśnia. Wiemy, że pobity człowiek „schodził z Jeruzalem do Jerycha”, ale akurat to nie ma przecież żadnego znaczenia, bo gdyby szedł w przeciwną stronę, cały dalszy ciąg historii wyglądałby dokładnie tak samo. W przypadku lewity bardzo chcemy to wiedzieć. Jeśli dopiero idzie do świątyni, jego niechęć do zaciągnięcia nieczystości ma bardzo dobre uzasadnienie – idzie tam na tygodniowy dyżur. Jeśli przez nieczystość wykluczy się z kultu na dzień lub dwa, aż dopełni wszystkich przewidzianych Prawem oczyszczeń, cała wyprawa traci sporo sensu, bo lewita będzie bezczynnie siedzieć zamiast pełnić służbę Bożą. Jeśli natomiast wraca do domu, sprawa przedstawia się znacznie gorzej – oznacza niechęć narażenia się na pewne niedogodności. W takiej sytuacji znajduje się kapłan (słowo użyte w greckim oryginale jednoznacznie mówi o schodzeniu w dół, więc wątpliwości tu nie ma). Kapłan nie może się tłumaczyć wymogami służby w świątyni. On po prostu wraca do domu po wypełnieniu swoich obowiązków w Jerozolimie. Ewentualna nieczystość jest w tej sytuacji sprawą indywidualnej wygody, nie można się tu powoływać na świętość kultu. Oczywiście to też można jakoś zrozumieć. Sam pobyt w świątyni trwał pełny tydzień, jeśli więc kapłan mieszka w Galilei, droga w jedną stronę zajmuje trzy dni, będzie więc w domu praktycznie po dwóch tygodniach. Ale po powrocie musi najpierw powiedzieć swojej żonie: „Nie całuj mnie, bo jestem nieczysty, dotknąłem jakiegoś trupa w Samarii. Muszę się najpierw oczyścić, zobaczymy się pojutrze”. Od takiej przykrości się nie umiera, jednak przyjemne to na pewno nie jest. Być może kapłan miał jakieś ważne powody, aby spieszyć się do domu. Może czekały na niego małe dzieci, może musiał się opiekować starymi rodzicami, może umówił się z kimś na wspólną pracę. Wszystkie te plany zostałyby na dwa dni zrujnowane przez stan nieczystości.
Strasznie irytujący jest brak tych istotnych szczegółów! Jesteśmy przyzwyczajeni do analizowania tak zwanych okoliczności łagodzących. Gdybyśmy usłyszeli, że ksiądz w pośpiechu minął staruszkę, która się przewróciła koło sklepu, miałoby przecież dla nas znaczenie, czy spieszył się na mszę do kościoła, czy raczej po mszy wracał do domu na kolację. Ale Jezus celowo nie dopowiedział tych detali, zaplanował, że nie będziemy tego wiedzieć. W tym niedopowiedzeniu jest bardzo ważna nauka – nasz Mistrz wyraźnie nie chce, żebyśmy rozważali ewentualne wymówki. Nie ma takiej sytuacji, która mogłaby uzasadnić postępowanie kapłana i lewity. Nie dlatego, że są właśnie kapłanem czy lewitą, ale dlatego, że są ludźmi. Ani służba Boża, ani tym bardziej osobisty komfort nie są żadnym uzasadnieniem ich obojętności wobec umierającego człowieka.
Gdy na drodze pojawia się Samarytanin, wie o pobitym tyle samo, co kapłan, lewita i my, czyli widzi po prostu nagiego człowieka, który potrzebuje pomocy. Na ten widok „ulitował się”, jak mówi Biblia Poznańska. Biblia Gdańska, protestanckie tłumaczenie z 1632 roku, proponuje nam w tym miejscu piękne staropolskie sformułowanie: „użalił się go”, ale najtrafniejszy okazuje się przekład Biblii Tysiąclecia, który proponuje nam zwrot: „wzruszył się głęboko”. Trudności z precyzyjnym przekładem wynikają z pewnością z języka oryginału. Użyty jest tu specyficzny termin oznaczający silnie odczuwane, fizyczne poruszenie organów wewnętrznych, rodzaj dreszczu, który przenika całe ciało. Łukasz w swojej Ewangelii sięga po to słowo tylko dwa razy poza tym miejscem – gdy mówi o reakcji Jezusa na widok konduktu pogrzebowego jedynego syna wdowy z Nain (Łk 7,13) i w przypowieści o synu „marnotrawnym”, gdy ojciec na widok powracającego syna „wzruszył się głęboko” (Łk 15,20). Powinno to nas skłaniać do poważnej refleksji: Samarytanin doznał tych samych uczuć, jakie Bóg odczuwa wobec ludzkiego nieszczęścia. W naszej postawie miłości mamy dosłownie naśladować Boga. Zwróćmy uwagę na jeszcze jedną analogię pomiędzy tymi dwiema przypowieściami. Ojciec wybiega na spotkanie powracającego syna i natychmiast bierze go w ramiona. To znaczy, że nie przejmuje się ewentualną nieczystością, jaką może się „zarazić” od człowieka, który, jak wiemy, dopiero co pasł świnie. Czy ojciec też to wie? Może się pewnych rzeczy domyślać, ale nie zadaje żadnych pytań, gest miłości jest ważniejszy niż przepisy Prawa. Tak samo Samarytanin nie zwraca uwagi na rytualne przepisy, które prawdopodobnie zniechęciły do pomocy kapłana i lewitę, po prostu spontanicznie wykonuje wszystko, co podpowiada mu miłość. Podchodzi i ratuje umierającego najlepiej, jak potrafi (św. Łukasz, który podobno był lekarzem, ochoczo umieścił tu w tekście kilka fachowych określeń medycznych).
To z pewnością nie jest kluczowe, że właściwą postawą wykazał się akurat Samarytanin – sednem historii jest to, że człowiek zachował się dobrze wobec człowieka, uznał go za „swojego”, chociaż nic o nim nie wiedział. Ale obsadzenie w tej roli Samarytanina, reprezentanta pogardzanych wrogów, to dodatkowa szpila wbita w nasze poczucie wyższości wobec ludzi, których uważamy za „obcych”. Jak bardzo jesteśmy pewni, że nie mamy się czego nauczyć od Arabów, „Ruskich”, Ukraińców czy „czarnych”. Ludzie przejawiają niesamowite dążenie do wprowadzania podziałów na swoich i obcych. Wszyscy widzimy tragiczne, a czasem żałosne przejawy takiego postępowania. Nie muszą to być jakieś zadawnione konflikty pomiędzy narodami. Obcych umiemy znaleźć w mieszkańcach innego miasta, reprezentantach innej warstwy społecznej, kibicach innego klubu, wyborcach innej partii politycznej, ludziach innej orientacji seksualnej, wyznawcach innej religii, a nawet w niepełnosprawnych, którzy swoją obecnością zakłócają spokój naszego świata. Zawsze chcemy mieć kogoś, od kogo będziemy czuć się lepsi.
Jak absurdalne może to mieć przejawy, miałem okazję sam się przekonać, gdy jako nastolatek mieszkałem w jednej z najtrudniejszych dzielnic Warszawy. Ostrą rywalizację toczyły tam między sobą „bojówki” dwóch sąsiednich szkół. Był wyraźny podział na terytoria pokrywające się z oficjalnym rejonem zamieszkania uczniów i każdy zawsze wiedział, czy jest u siebie, czy na wrogim terenie. Akurat tak się złożyło, że obie szkoły były na obszarze tej samej parafii i idąc do kościoła, musiałem przechodzić przez strefę zagrożenia, więc mogę powiedzieć, że w pewnym sensie sam doświadczyłem obaw apostołów, którzy przez Samarię idąc do świątyni jerozolimskiej, nerwowo oglądali się za siebie. Oni dla bezpieczeństwa zabierali ze sobą miecze, ja zaś w okresie szczytowego nasilenia tych konfliktów chodziłem do kościoła z solidnym kijem ukrytym w plecaku, żeby w razie napadu móc się bronić. Nikt nie wiedział, jak ta walka się zaczęła, ale z czasem doszło do typowej w takich przypadkach eskalacji. Często zdarzały się napady rabunkowe i pobicia, dochodziło nawet do poważnych incydentów z użyciem kastetów i łańcuchów. W niedzielne poranki nie było problemu, bo na ulicach było dużo ludzi, ale wieczorami w dni powszednie, kiedy wracało się z kościoła, wyczuwało się realne niebezpieczeństwo. Prymitywny instynkt podziału na swoich i obcych doprowadził do kuriozalnej sytuacji, w której patrole nastoletnich bojówkarzy zaczepiały na ulicy rówieśników i kazały sobie pokazywać szkolne tarcze lub legitymacje, jako dowód przynależności do właściwego plemienia. Wszystko to przypominało dzisiejsze walki fanatycznych kibiców. Co jakiś czas podejmowano nawet próby zorganizowania wielkiej bitwy, która „raz na zawsze” pokaże, kto tu rządzi, ale w tych wypadkach zwykle interweniowała milicja, aby nie dopuścić do krwawej rozróby. Podobnie jak w wypadku Samarytan i Żydów, dla rywalizujących grup szczytem aspiracji było zorganizowanie spektakularnej akcji na terenie przeciwnika. Pamiętam, jak kilka razy podejmowano próbę siłowego wtargnięcia na dyskotekę organizowaną w mojej szkole, a raz dotkliwie pobity został mój przyjaciel. Z czasem sytuacja się uspokoiła, chyba przede wszystkim z powodu dorastania młodocianych prowodyrów, którzy zajęli się poważną przestępczością i zasilili szeregi powstających wtedy profesjonalnych gangów. Sporadycznie dowiadywałem się później, że ten czy ów siedzi w więzieniu albo zmarł od nadmiaru alkoholu lub narkotyków.
Gdy teraz czasem opowiadam o swoich doświadczeniach, zwykle wzbudzam pewien respekt, co najmniej jakbym był weteranem z Afganistanu, i bardzo mnie to bawi. Ale w gruncie rzeczy jest to historia głęboko tragiczna. W skali mikro pokazuje fatalną skłonność ludzi do wprowadzania podziału na swoich i obcych. Gdy zabrakło wyrazistych różnic, nastolatki w ramach jednej parafii umiały zbudować ostry podział wokół szkolnych tarcz i legitymacji. Z nadmiaru adrenaliny grupa młodzieży spontanicznie zorganizowała sobie własne piekło na powierzchni dwóch kilometrów kwadratowych. To niestety bardzo wymowny przykład prymitywnych instynktów, które Jezus każe nam zwalczać.
Odwołanie do piekła nie jest tu przypadkiem. Oryginalnie w języku greckim słowo „diabeł” oznacza tego, który dzieli. Bóg zachęca do jedności, a diabeł pokazuje różnice i wprowadza podziały. Za każdym razem, gdy uważamy kogoś za obcego, innego czy gorszego, ulegamy wpływom diabła. Jezus zachęca nas do odrzucenia jakiejkolwiek logiki podziału na swoich i obcych. Dla chrześcijanina każdy człowiek jest „swój”, bo jeśli wierzymy, że Bóg naprawdę jest naszym Ojcem, to wszyscy ludzie są naprawdę naszymi braćmi. Nie musimy nic wiedzieć o konkretnym człowieku, żeby wiedzieć, że jest on „swój”. Nie są potrzebne rozbudowane podręczniki postępowania, wystarczy człowieka potraktować tak, jak sami chcielibyśmy być potraktowani, gdybyśmy znaleźli się w jego sytuacji. Bez wymówek. Wtedy mamy szansę doświadczyć, że Bóg panuje w naszym świecie.
Fragment książki pt. Od Abba do Amen. Przypowieści do Ojcze nasz, D. Kubuj, K. Popławski OP, W drodze 2021.
zob. recenzję książki: M. Rychert. Ilustracje do Ojcze nasz