Byłem wtedy uczniem maturalnej klasy LO im. Hugona Kołłątaja w Krotoszynie, wielkopolskim miasteczku leżącym nieco na uboczu wielkich wstrząsów targających ówczesną Polską. Miałem szczęście, moi bliscy krewni mieszkali w Warszawie, na Żoliborzu w parafii św. Stanisława Kostki, dzięki nim zacząłem bywać na Mszach za Ojczyznę odprawianych tam przez ks. Jerzego, miałem okazję wielokrotnie słuchać jego kazań, poczuć szczególną, niepowtarzalną atmosferę tego miejsca i czasu, a później osobiście uczestniczyć w misterium śmierci i pogrzebu Księdza. Ośmielę się powiedzieć, że te przeżycia ukształtowały mnie na kolejne lata, aż do dziś
Msza za Ojczyznę odprawiana przez ks. Jerzego Popiełuszkę raz w miesiącu miała swój rytuał, była swoistym teatrem narodowej tożsamości. Właściwie dobrane czytania, homilia, modlitwa powszechna, występy artystów po zakończeniu liturgii, wszystko służyło rozbudzeniu emocji patriotycznych, choć tylko ludzie złej woli doszukali by się w tym jakiejkolwiek nacjonalistycznej megalomanii. Ks. Jerzy zawsze wzywał do umiaru, spokoju, nieulegania prowokacjom, życie ludzkie było dla niego wartością najwyższą. A chwila sprzyjała przecież radykalizmowi. Wielu, szczególnie młodym, zdawało się, że czas rozmów „jak Polak z Polakiem” przeminął. Rosnący konformizm społeczeństwa, słabnący duch oporu, nieustępliwość władzy, słabnąca nadzieja, to wszystko skłonić mogło do czynów radykalnych. Przypomnę, nieco dziś zapomnianą, śmierć w 1982 r. warszawskiego milicjanta sierż. Zdzisława Karosa, postrzelonego, raczej przypadkowo, przez licealistów, którzy założyli Siły Zbrojne Polski Podziemnej i nawoływali do walki o niepodległość z bronią w ręku. Planowali np. odbicie internowanych i wywołanie powstania zbrojnego. Romantyczna, powstańcza tradycja była wtedy inspiracja dla wielu młodych ludzi, którzy widzieli siebie z butelkami z benzyną w ręku i z biało czerwona opaską na rękawie. Sam pamiętam z jakim dreszczem emocji czytałem wówczas ostatnie rozdziały „Ziela na kraterze” Melchiora Wańkowicza i chwytający za serce opis wspaniałej młodzieży ginącej z piosenką „Pałacyk Michla…” na ustach. Atmosfera podczas mszy za ojczyznę była taka, że wystarczyłoby jedno słowo… Ksiądz Jerzy nigdy go nie wypowiedział.
Dziś chyba trudno pojąć cóż tak magnetycznego było w jego homiliach, wypowiadanych równym, niemodulowanym głosem, pozornie nie było w tym nic porywającego. Mówił o rzeczach prostych, podstawowych: „nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj”, „Nie walcz przemocą. Przemoc nie jest oznaką siły, lecz słabości. Komu nie udało się zwyciężyć sercem lub rozumem, usiłuje zwyciężyć przemocą. Każdy przejaw przemocy dowodzi moralnej niższości”. Ksiądz Jerzy budował wspólnotę oporu przeciw zniewoleniu, ale potępiał każdą formę przemocy, także wśród swoich. To wcale nie było proste, emocje tłumu uczestniczącego w mszach za ojczyznę były wielkie, poczucie swoistego wybrania, jakiś mesjanizm objawiający się zbiorowym dreszczem uniesienia podczas śpiewu „Boże coś Polskę”, były łatwe do wykorzystania, sprowokowania. Niektórzy, także ja sam w młodzieńczym radykalizmie, uważało, że przesadza, że nie wykorzystuje potencjału, który wyrósł wokół jego osoby. „Moi drodzy, jak zawsze rozejdźmy się w absolutnym milczeniu. Pokażmy, że w milczeniu jesteśmy solidarni…”, tak mówił na zakończenie każdej mszy i tysięczne tłumy rozchodziły się bez szmeru, poddając się jego łagodnemu autorytetowi. Wspominając dziś tamte religijno – narodowe misteria widzę jak wiele było w nich estetycznego kiczu, nieznośnie patetyczna pieśń: „Ojczyzno ma, tyle razy we krwi skapana, jakże wielka dziś Twoja rana, jakże długo cierpienie twe trwa…”, podniesione w górę ręce z palcami ułożonymi w znak zwycięstwa, nie zawsze dobra poezja, krzyże i różne odznaki przypinane do ubrań. Dziś, gdy niektórzy odtwarzają te same rytuały, jak niedawno pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu, mamy dojmujące poczucie anachronizmu, niespójności tej estetyki z duchem czasu. Łatwo byłoby więc zapewne wyśmiać tamte emocje i sposób ich wyrażania, jednak wtedy nie były one kiczem, wyrażały bowiem autentyczne uczucia za pomocą środków odpowiadających nastrojowi i potrzebom tamtych dni.
Dziś rozumiem, tak mi się zdaje, dlaczego zginął właśnie ks. Jerzy. On był człowiekiem Bożym, nie politykiem w sutannie zasiadającym na meblach gdańskich, pławiącym się w bogactwie, nie jeździł mercedesem, skromny, niepozorny, ale silny duchem i tworzący tę formę oporu, która była dla władz PRL najbardziej niebezpieczna. „… Abyśmy byli wolni od lęku, zastraszenia, ale przede wszystkim od żądzy odwetu i przemocy”, za takie słowa zginął. Byłem w żoliborskim kościele w niedzielę 28 października 1984 r., dziewięć dni po porwaniu, ciała jeszcze nie znaleziono, ale gen. Kiszczak, szef MSW, przyznał już publicznie, że było to dzieło funkcjonariuszy SB. Nadziei było coraz mniej, chwytano się jednak każdej przekazywanej z ust do ust pogłoski, że Ksiądz więziony jest w bunkrach pod Kazuniem, że wywieziono go na wschód. Natężenie emocji trudne do opisania, modlitwa, płacz. Pierwsza msza za ojczyznę bez ks. Jerzego. Odczytano list od przebywającego w szpitalu ks. Teofila Boguckiego, proboszcza, opiekuna i przyjaciela Popiełuszki: „duchy ciemności nie mogły znieść światła, które biło jasnym blaskiem i rozlewało się po polskiej ziemi, budząc nadzieje i otuchę”. Dziś wiem, że świat realny nie jest aż tak prosty, ale wtedy, jak wszyscy stojący w kościele i zapełniający plac przed nim, byłem pewien gdzie jest dobro i prawda, a gdzie zło i kłamstwo. Tydzień później był pogrzeb. Zmasakrowane ciało Księdza odnaleziono w zalewie wiślanym opodal Włocławka i nadzieja zgasła. Teraz należało się przekonać w jakim stopniu słowa św. Pawła, życiowe motto ks. Jerzego: „zło dobrem zwyciężaj”, zostały zrozumiane i zaakceptowane, przez tych, którzy płakali nad jego ciałem. Nie było mnie tam gdy we wtorek 30 października ogłoszono, podczas wieczornej mszy, o odnalezieniu zwłok księdza. Znam z relacji ten niesamowity moment zbiorowego szlochu tłumów, w których zgasła ostatnia nadzieja. I jakże symboliczna chwila, gdy podczas odmawiania modlitwy Pańskiej padły słowa „jako i my odpuszczamy”. Dopiero za trzecim razem, z wysiłkiem, ludzie powtórzyli je za celebransem.
On mówi nam dziś: bądźcie ludźmi sumienia, wolnymi, niezakłamanymi. Kochajcie nieprzyjaciół, choć nie obawiajcie się piętnować zła. Gdybym mógł, ogłosiłbym ks. Jerzego patronem języka życia publicznego. Ileż miał powodów aby piętnować i tępić tych, którzy go prześladowali, nie czynił tego, głosił umiar, wyrozumiałość i łagodność.
3 listopada, w sobotę był pogrzeb. Ciało Księdza wystawiono w prezbiterium kościoła św. Stanisława w poprzedzająca noc. Stanął w kolejce tłum. Ci, którzy znają topografię Żoliborza zrozumieją jak wielki, jeśli napiszę, iż sam stałem daleko za Placem Inwalidów, 2 km od celu. Była cisza, ludzie przesuwali się spokojnie, niemal bez słów, nie było widać żadnych radiowozów, mundurowych milicjantów, śmigłowców, byliśmy sami z naszą żałobą, władza zrezygnowała z pokazywania czytelnych objawów swej siły. Potem kościół, trumna na katafalku, kwiaty, hutnicy trzymający wartę i rodzice ks. Jerzego, jak z innego świata. Matka, staruszka w chuście i szczupły, wręcz wychudzony ojciec. Jeśli dobrze pamiętam siedzieli w pierwszej ławce, zapamiętałem ich twarze, ścięte nieszczęściem, proste, zastygłe w bólu. Rano zaczęły napływać niepoliczone rzesze ludzi, 500 tys., milion? Nikt nie jest w stanie policzyć. Zapełnił się plac wokół kościoła, pobliski plac Komuny Paryskiej (dziś Wilsona) i wszystkie sąsiednie ulice, ludzie na dachach, drzewach, w oknach okolicznych domów. Stałem niedaleko grobu, przy płocie otaczającym kościół, na wprost wzruszającego pomnika małych powstańców warszawskich. To jedno z najmocniejszych moich wspomnień. Czuło się napięcie, ale tłum był spokojny, chyba czuliśmy w jaki sposób możemy najlepiej wypełnić testament ks. Jerzego. Skandowanie: „zwyciężyłeś, zwyciężaj”, „solidarność”, cisza podczas liturgii, niesamowita bo przecież stał tam milion. I słowa Lecha Wałęsy, kwintesencja naszych uczuć: „Solidarność żyje bo Ty oddałeś za nią życie”. Późnym popołudniem jechałem 17-ą na Centralny, aby wrócić do Poznania. Ta chwila została mi w pamięci, było jak cztery lata wcześniej, jakby nie zdarzył się stan wojenny, nie było internowań, ofiar komunistycznej przemocy, jakbyśmy nadal byli ożywieni tamtą radosną nadzieją, która zdawała się już przecież umierać. Ludzie w tramwaju rozmawiali otwarcie, bez oporów i lęku. Naprawdę śmierć ks. Jerzego dała „Solidarności” nowe życie.
Jakże trudno dziś odnaleźć tamte emocje, jeszcze trudniej przekazać je pokoleniom ukształtowanym w świecie całkiem innym. Staję przed tym wyzwaniem co roku, gdy chcę o tym opowiedzieć moim studentom. Jak mówić o emocjach, o ulotnej atmosferze chwili, kto nie przeżył pewnie nie zrozumie? Coś można jednak chyba przekazać, istotę przesłania ks. Jerzego Popiełuszki, kapłana pełnego skromności, dojrzewającego do roli, którą przyszło mu odegrać, narzędzia w rękach Pana. On mówi nam dziś: bądźcie ludźmi sumienia, wolnymi, niezakłamanymi. Kochajcie nieprzyjaciół, choć nie obawiajcie się piętnować zła. Gdybym mógł, ogłosiłbym ks. Jerzego patronem języka życia publicznego. Ileż miał powodów aby piętnować i tępić tych, którzy go prześladowali, nie czynił tego, głosił umiar, wyrozumiałość i łagodność. To jest jego podstawowe przesłanie na dzisiejsze czasy, nikogo nie nazywał „zarazą”, nikogo nie wykluczał, w każdego wierzył, ufał. Dobry święty dla naszych czasów, naszego społeczeństwa, naszego Kościoła.
Pełna wersja tekstu ukazała się w nr 44/2019 „Przewodnika Katolickiego”