Ślady na sumieniu

Dookoła mamy jesień, bardzo dziwną jesień. Pogoda bywa różna. Trwa pandemia, nie zważając na nią nie ustają polityczne przepychanki. Władza walczy z Brukselą i za nic ma majaczący na horyzoncie kryzys ekonomiczny. Pogłębia się rozłam w rozbitym na kulturowe plemiona społeczeństwie. Coraz częściej zadaję sobie pytanie, czy istnieje jeszcze coś takiego jak dające się wyodrębnić i podzielające jakiekolwiek wspólnotowe wartości społeczeństwo polskie, zwane także narodem?

Ale jesień to także początek nowego sezonu filmowego. Chciałbym więc skreślić kilka zdań na temat dwóch dzieł – bo tak je chyba można nazwać – tylko pozornie odrywających nas od problemów naszej współczesności. Oba filmy dotyczą przeszłości, Polaków rozmów o sobie samych niełatwych. Nie zachowam chronologicznej ciągłości, zacznę od czasów nam bliższych.

Z dużą dozą zainteresowania poszedłem na film „Żeby nie było śladów”, w reż. Jana Pawła Matuszyńskiego. W pamięci miałem świetny reportaż historyczny Cezarego Łazarewicza, pod tym samym tytułem. Oczekiwania miałem więc duże – i nie zawiodłem się. W moim pisaniu pominę analizę formalną tego filmu, interesuje mnie bardziej warstwa społeczna i obyczajowa.

Matuszyński zabiera nas w podróż do czasów stanu wojennego, a właściwie do jego tzw. „zawieszenia”. Grzegorz Przemyk (Mateusz Górski) to Hamlet/Konrad owych czasów, młody chłopak przeżywający inicjację wejścia w dorosłość. W trakcie zdawania matury, w gronie przyjaciół od Norwida i butelki z winem o etykiecie patykiem pisanej. Początkujący poeta, syn poetki. Marzący o studiach polonistycznych, a póki co o niezłej, wakacyjnej zabawie w nadmorskich Dąbkach. Czasy są jednak spsiałe, przerwany sen „Solidarności”, czołgi i ubrani w moro funkcjonariusze ZOMO na ulicach. Mimo „Czasu Apokalipsy” – pamiętacie Państwo słynne zdjęcie Chrisa Niedenthala, zrobione przy warszawskim kinie Moskwa? – jest grupa ludzi, postanawiająca żyć w wolności. Wolności zaangażowanej w działalność opozycyjną, lecz nie pozbawianą uroków artystycznej bohemy. Życie to skupia się w mieszkaniu Barbary Sadowskiej (Sandra Korzeniak), matki Grzegorza. Jakby trochę wbrew czasom i okolicznościom. Zaangażowane politycznie środowisko jest inwigilowane i szykanowane przez SB, mieszkanie nachodzą milicjanci, rzekomo informowani przez sąsiadów, zaniepokojonych nieustającymi libacjami. Lecz koło historii znów dokonuje swego piekielnego obrotu, sztubacka zabawa na warszawskiej Starówce kończy się tragedią. Wszyscy znamy ciąg dalszy tej opowieści. Walka sprawiedliwych o prawdę i mataczenie funkcjonariuszy  partyjno-wojskowo-esbeckiego reżimu.

Dla mnie największą wartością filmu Matuszyńskiego jest ukazanie środowiska skupionego wokół Barbary Sadowskiej, odsączonego od narosłych potem – i wciąż narastających – mitów o niezłomnym bohaterstwie, utwierdzanym przez praktykowaną dnia każdego katolicką moralnością przez duże M. Życie opozycjonisty pełne było drobnych spraw, błądzeń i z pozoru błahych decyzji. Te ostatnie mogły jednak okazywać się wyborami egzystencjalnymi. W mieszkaniu poetki spotykają się ludzie o pokręconych życiorysach, wśród których nie brakuje lewicowo-anarchizujących utopistów. Są oni w każdym systemie. Akurat warszawscy walczą z absurdami państwa komunistycznego, ale wystarczyło wtedy wyjechać do Berlina Zachodniego, by zobaczyć ludzi o podobnej mentalności, zmagających się z (mimo kolejnych fal feminizmu) patriarchalnym społeczeństwa rozwiniętego kapitalizmu. Polecam film Helke Sander pt. „Sceny wycięte” (1978); można go obejrzeć na Arte Polska. Nad Warszawą i Berlinem unosiła się wciąż atmosfera kontrkulturowego buntu’68 i to mimo różnic ustrojowych. Sama Sadowska jest jego spadkobierczynią, żyje trochę wbrew konwenansom określającym tradycyjne miejsce kobiety w społeczeństwie. Wyemancypowana, wywalcza sobie niezależną pozycję w zmaskulinizowanym środowisku opozycji; prywatnie żyje w intymnym związku z przyjacielem i rówieśnikiem swego syna. Jurek Popiel (Tomasz Ziętek) to zresztą – obok Grzegorza i Barbary – najbardziej tragiczna postać tamtych wydarzeń. A mimo to Barbara Sadowska odnajduje się w przyjaźni z ks. Jerzym Popiełuszką (Adam Bobik), aktywnie działa w powołanym przez kard. Józefa Glempa Prymasowskim Komitecie Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom. Zarówno książka Łazarewicza jak i film Matuszyńskiego zdołały uchwycić tą różnorodność i wieloaspektowość środowisk niezależnych lat 70-tych i 80-tych ubiegłego wieku. Bez stawiania pomników i nakładania patetycznych brązów. Wartość obu dzieł polega na istotnym przesłaniu. Przesłaniu o tym jak – mimo światopoglądowej różnorodności – potrafiono się onegdaj zjednoczyć we wspólnym działaniu, w imię odzyskania wolności: tej państwowej i społecznej, ale także tej osobistej. Katolicy, liberałowie, konserwatyści, lewicowcy i anarchiści; intelektualiści, artyści, robotnicy i studenci. Głęboko przeżywający swe chrześcijaństwo i agnostycy, wolnomyśliciele. Bez tego nie zrozumiemy KOR-u, „Solidarności”, opozycji stanu wojennego i l. 80-tych. A nie rozumiejąc naszej najnowszej historii, nie zrozumiemy naszego tu i teraz.

Drugi z filmów to „Wesele” w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego. Na niego z kolei poszedłem z pewną obawą, na szczęście nietrafioną. Nie okazał się on remakiem poprzedniej wersji. Pomimo bardzo podobnego schematu fabuły, pojawił się w niej drugi plan opowieści. Tą wartością dodaną są reminiscencje z przeszłości. Harpie prześladujące Polaków. Podobnie jak w dramacie Wyspiańskiego pojawiają się one, gdy bohaterowie pogrążają się w zaklętym kole weselnej zabawy, wraz z kolejnymi kieliszkami wypitej wódki. Wódki lanej z butelek, mających etykiety z datami ważnych wydarzeń narodowych dziejów. Ale to co zewnętrznie wskazuje na bohaterską chwałę, wywołuje tylko wypierane na co dzień demony narodowego wstydu i sromoty. Filmowe „Wesele” na obu planach – współczesnym i historycznym – to także opowieść o miłości niemożliwej; ta współczesna zabita zostaje przez osobisty egoizm, ta z dawnych lat przez egoizm narodowej i religijnej wyłączności. Miłość nestora rodu Wilków (Mateusz Więcławek, Ryszard Ronczewski) do Lei (Agata Turkot) jest równie niemożliwa jak młodzieńcze uczucie Karola Wojtyły do Ginki Beer. Na przeszkodzie stał mur zbudowany z nacjonalizmu, a także podsycanego przez polityków i kler antysemityzmu. Przed wojną wstępu do żydowskich sklepów broniły bandy ONR-owców, dziś ich ideowi spadkobiercy organizują Marsz Niepodległości; wtedy i obecnie niezmiennie skandując rasistowskie i ksenofobiczne hasła. Ale Smarzowski jak zawsze wali obuchem i nie oszczędza nikogo. Obnażając prowadzącą do zbrodni nienawiść polskich katolików, nie zapomina o wplątaniu się podlaskich Żydów – przynajmniej niektórych – w kolaborację z sowieckim okupantem. Dlatego nie wróżę temu filmowi festiwalowych laurów, choć na nie zasługuje. W Polsce pewnie zostanie uznany za antypolski, w Izraelu i USA za antysemicki; może tylko Niemcy zachowają taktowne – i dla nich wygodne – milczenie. Taki jest Smarzowski i na jego filmy nie chodzi się bezkarnie: po projekcji wszyscy mają moralnego kaca, chyba bardziej dojmującego niż ten fizyczny, po weselnej zabawie.

Przejmująca jest więc prawda, jaką serwuje nam reżyser. Zło nie ocala nikogo, wszystkich wciąga w przepaść. Nawet nestora rodu, Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata. Antoni Wilk mordował jednych, ocalając innych. Szczególnie przejmujące są sceny filmu: pilnowanie przez Polaków swych żydowskich sąsiadów, połączone z gwałtami na młodych Żydówkach oraz scena zapędzenia do stodoły, zamknięcia jej i podpalenia. I jeszcze jeden obraz: grzebanie w wapiennym dole zwęglonych, połączonych w śmiertelnym uścisku – niczym w makabryczny, weselnym tańcu – ciał. Ale prawda nie jest prosta i jednoznaczna. W jednej stodole polscy katolicy palili swych starszych braci w wierze, w innej starali się niektórych z nich ocalić, narażając własne życie i życie swych najbliższych. A potem, po wojnie, przez dziesiątki lat milczeli w obawie przed sąsiedzkim ostracyzmem. Niewiele rzeczy tak integruje jak współudział w zbrodni; niewiele rzeczy tak naraża na zemstę jak spełnione dobro. Historia nie zna prostych diagnoz, polityka historyczna i owszem.

W nie tak dawnej inscenizacji „Akropolis” Łukasza Twarkowskiego (2013) na deskach krakowskiego Starego Teatru reżyserskim kluczem do odczytania dramatu Wyspiańskiego były słowa: „Czy widziałeś brata mego Ezawa?” Tak, każdy z nas jest Jakubem i ma swego brata Ezawa, usuniętego z ojczystego krajobrazu, tego fizycznego i tego duchowego. Z Jedwabnego niedaleko do Usnarza, lecz niedaleko też do zielonych świateł wystawianych w oknach, zwiastujących ocalenie. A rzecz dzieje się na Podlasiu, lecz zdarzyć się może pod każdym nieboskłonem gwiazd. W końcu wszyscy jesteśmy po trosze Żydami, tułającymi się wiedzeni ich blaskiem. Wyroki Jahwe są nieodgadnione, o czym przekonali się bohaterzy„Cudu purymowego” Izabeli Cywińskiej (2000); o czym przekonał się Ryszard Wilk w „Weselu” Wojciecha Smarzowskiego (2021).

 

Fot. Tomasz Ziętek na planie “Żeby nie było śladów”/Łukasz Bąk / Kino Świat /Materiały prasowe

Działamy dzięki Tobie! Wesprzyj nas:

Facebook
Twitter
LinkedIn
Pinterest

Działamy dzięki Tobie! Wesprzyj nas!