Kielce, 4 lipca 1946 r. W kierunku posterunku Milicji Obywatelskiej podąża dwóch mężczyzn i 8-latek. W wigilię tego dnia chłopiec wrócił do domu po trzydniowej nieobecności. Ojciec, Walenty Błaszczyk, szewc z zawodu, zaniepokojony nieobecnością syna w domu już 1 lipca, ok. godziny 23:00, zawiadomił milicję. No, ale dzięki Bogu chłopak się odnalazł.
Zapytany przez rodzica o powód nieobecności odpowiedział, że był przetrzymywany przez Żydów w domu przy ul. Planty 7/9. Dlaczego skłamał? Może bał się surowego taty, który zbyt często za pas chwytał? Zadziałała bujna w tym wieku dziecięca fantazja? A może słyszał w domu i na ulicy o tych wrednych Żydach, z którymi Hitler porządku zrobić do końca nie umiał, teraz zaprowadzających w Polsce komunistyczne porządki?
Pewnie odpowiedzi na to pytanie nie poznamy już nigdy. Wiemy jedynie, że w lipcowy poranek chłopak dumny z zainteresowania własną osobą dorosłych mężczyzn, dzielnie kroczy ku komisariatowi. Po wysłuchaniu zeznań, komendant komisariatu wysyła na Planty silny patrol, pod którego eskortą podążają dwaj mężczyźni i młodzieniec.
W czasie drogi drugi z mężczyzn, sąsiad Błaszczyków, opowiada na prawo i lewo, co biednego Henrysia od parchów spotkało. Wzbudza zaciekawienie. Ma do kogo mówić, przecież trwa dzień targowy i do Kielc zjechała ludność z okolicznych wsi. Przed kamienicą zaczyna zbierać się tłum, powoli gęstnieje. Jeden z milicjantów pyta chłopaka o miejsce uwięzienia. Ten mówi o piwnicy. Tylko, że w domu przy Planty 7/9 piwnic nie ma, teren jest podmokły, o krok płynie Silnica. Milicjant jeszcze zachowuje resztki zdrowego rozsądku i strofuje młodzieńca za kłamstwo.
Ale tłum robi się coraz gęstszy. Kobiety i mężczyźni tłoczą się przed budynkiem. Słychać złowrogi szum i nie jest to odgłos przepływającej obok rzeczki. Ktoś rzuca kamieniem w okno, budząc małą dziewczynkę. To jedna z uchodźczyń, czekająca z matką w budynku Komitetu Żydowskiego na relokację po wyzwoleniu z obozu koncentracyjnego. Jest zaspana i raczej bardziej zdziwiona niż przerażona. Ocalonych z Zagłady oraz powracających z zesłania w głąb Związku Sowieckiego jest grubo ponad setka. Mają pistolety, mogą się więc bronić. Milicjanci każą im tę broń oddać.
Mieszkańcy kamienicy są posłuszni poleceniom funkcjonariuszy. Wtedy do wnętrza domu wdziera się tłum. Zaczyna się najstraszniejszy z powojennych pogromów. Kobiety podjudzają mężczyzn do mordów, niektóre same biorą inicjatywę w swoje ręce. Przy okazji zapobiegliwe gospodynie wynoszą z budynku zgromadzone tam zapasy żywności. Jedna z nich komentuje: Już się nie nażrą, teraz my to zjemy.
Tak, w powojennej biedzie żywność jest w cenie, a polska ludność ma już doświadczenie w szabrze żydowskiego mienia. Czas wojny i powojnie to lata anomii, znacznego rozluźnienia obowiązujących norm moralnych i społecznych. Mieszkańcy kamienicy usiłują się bronić, dzwonią do miejscowego UB i NKWD. Ale paraliż decyzyjny – przypadkowy lub zamierzony – powoduje, że nie mają skąd wyglądać ratunku.
Tymczasem napastnicy zmieniają się w pozbawioną wszelkich ludzkich odruchów czerń. Hasło: Bij Żyda łączy cywilów, milicjantów i przybyłego tymczasem wojska. Tylko nielicznym mieszkańcom udaje się wydostać z piekła. Po latach ci powtórnie Ocaleni będą świadczyć o tym, co się wtedy wydarzyło. I pozostaną jeszcze fotografie: zamordowanych mężczyzn z ranami zadanymi nożem lub siekierą, półobnażonych kobiet z zakrzepłą na ciele krwią i dzieci. Na jednym z zachowanych zdjęć martwa, obnażona matka z równie nagim niemowlakiem, mającym może z kilka miesięcy. Żydowska Pietà.
A jak było pięć lat wcześniej, 10 lipca 1941 r. w Jedwabnem? Co czuli Polacy pochodzenia żydowskiego, gdy ich zapędzano do stodoły? Co mieli w głowach ich katoliccy sąsiedzi, gdy podpalali uwięzionych: kobiety, mężczyzn, dzieci? W jaki sposób sowiecki okupant mógł przybrać twarz bliźniego z zagrody obok? Jakie antysemickie jady sączyły się przez 20 lat niepodległości z nacjonalistycznej prasy i (niestety, nierzadko) z kościelnej ambony? Nawet jeśli była w tym niemiecka inspiracja – jak stwierdził przed laty IPN – to nic nie usprawiedliwia jednostkowej decyzji, wyboru moralnego. Przecież etyka, zarówno ta chrześcijańska jak i sokratejska, oparta jest na personalizmie. I każdy z nas musi stanąć w prawdzie swych własnych czynów.
Obchody okrągłych rocznic tych wydarzeń odbyły się bez większego, państwowego splendoru. W Jedwabnem prezydenta RP reprezentował urzędnik niskiego szczebla, w obu miejscach zabrakło premiera. Na stronie „Wiadomości” TVP mogliśmy obejrzeć reportaże o 78. rocznicy mordów wołyńskich, 76. rocznicy obławy augustowskiej oraz o otwarciu po remoncie Mauzoleum Martyrologii Wsi Polskich. Ciekawe, czy w tym ostatnim znajdzie się miejsce na pamięć po Żydach, zamordowanych lub zadenuncjowanych przez ich sąsiadów?
Każde męczeństwo jest godne upamiętnienia, zarówno Polaków katolików jak i Polaków żydów (i innych narodowości, wiar, wyznań lub całkiem bezwyznaniowych). Ale wykorzystywanie zamordowanych na Wołyniu czy w Puszczy Augustowskiej jako tematu zastępczego, by nie wspominać o pogromach w Kielcach i Jedwabnem, jest po prostu haniebne. To wyraz nie tylko manipulacji pamięcią historyczną, ale także pogardy dla wszystkich wymienionych, bestialsko zamęczonych.
Poza tym, gdy się mówi o Wołyniu, należy pamiętać też o Sahryniu. Każda wojna, a ostatnia na naszych ziemiach w szczególności, to panopticum zarażającego wszystkich zła. Nie tylko niemieckiego czy sowieckiego okupanta, także tych, których ci pierwsi uważali za podludzi czy wrogów systemu. Najłatwiej rządzić wedle starej maksymy: divide et impera. Hitler i Stalin wiedzieli o tym świetnie.
Dlaczego piszę o tym z taką goryczą? Bo od czasów wiersza Czesława Miłosza Biedny chrześcijanin patrzy na Ghetto i opublikowanego na łamach „Tygodnika Powszechnego” (1987 nr 2) artykułu prof. Jana Błońskiego pt. Biedni Polacy patrzą na getto – jako społeczeństwo dokonaliśmy potężnego wysiłku przepracowania pamięci o własnej przeszłości. Mieliśmy odwagę spojrzeć w głąb własnych dziejów i oddzielić w nich ziarno od plew. Dumnym z chwalebnych czynów potrafi być byle chłystek. I tylko naprawdę wielkie narody mają siłę same przyznać się przed sobą do popełnionych zbrodni.
A my, po odzyskaniu pełni suwerenności w 1989 r., mieliśmy odwagę krytycznego myślenia o własnym konterfekcie. Sądzę nawet, że znacznie większą, niż wiele innych społeczeństw Europy, zarówno tych na wschodzie jak i na zachodzie. Powstawał z tego nieupudrowany Polaków portret własny. Nie niszczmy tego dorobku minionego ćwierćwiecza niepodległości. Nie karlejmy.
* * *
Jedna odpowiedź
Polemizowałbym czy po 89 roku mieliśmy odwagę krytycznego myślenia o czymkolwiek, co dotyczyło historii Polski i Polaków. Oczywiście byli naukowcy i publicyści, którzy podejmowali trudne tematy ale krytyczne myślenie to jednak dla mnie jakaś “debata publiczna” a tej było jak na lekarstwo.