W wojskach dawnej Rzeczypospolitej harcownikami nazywano żołnierzy, którzy wzywali na pojedynek wojaków strony przeciwnej. Zwycięska potyczka miała dodawać ducha hufcom. Takim harcownikiem był Imć Pan Michał Wołodyjowski.
Małemu Rycerzowi nie można odmówić patriotyzmu, choć spryt i brawura przeważały w nim nad krytyczną refleksją. Umiłowanie Ojczyzny rozumiał on zresztą dość swoiście, bardziej jako służbę swoim magnackim patronom – wpierw Wiśniowieckiemu, potem Sobieskiemu – niż instytucjom i prawom. Podczas sejmu wespół z Zagłobą, biadoląc nad tą umiłowaną, acz nieszczęsną „Rzeczpospolitą, która już do reszty zginąć musi” – wszczynał z Imć Zagłobą burdy w karczmie.
Pewnie, usieczenie wrażego Bohuna ważniejszym było niż angażowanie się w naprawę coraz bardziej anachronicznego państwa. Ale rycerzy trzech: Skrzetuski, Wołodyjowski, Kmicic – nauki pobierali na dworach magnackich. Ich horyzont intelektualny nie wykraczał poza Łubnie czy Kiejdany. Zresztą jakakolwiek myśl samoistnie w czerepie się rodząca była zbędna i tęgim rąbaniu karabelą przeszkadzała. Ale takie otrzymali sarmackie wychowanie, nie dziwota więc. Jakże innymi byli ich antenaci ze Złotego Wieku, którzy za granicę po nauki się wyprawiali, nie tylko Kochanowskiego i Reja, ale i Klemensa Janickiego, w renesansowej łacinie piszącego, rozumieli. Modrzewskiego czytając, braciom odmiennej konfesji współobywatelstwo zaprzysięgali. W ruchu egzekucji praw i dóbr koronnych nie ustawali.
A winna temu edukacja była: Bolonia, Padwa, potem w kraju Akademie Lubrańskiego i Zamoyskiego zakładano, że o tych kacerskich w Rakowie czy Lesznie to już nawet nie wspomnę. Takie to mrzonki, swojskości-ojczystości zagrażające, z Europy przywożono. Prawdziwie patriotyczni mówcy a pisarze sarmatyzm więc krzewić zaczęli i poza Łubnie a Kiejdany wychylać nosa braci szlacheckiej nie zalecali. Pięknie o tym śpiewał Jacek Kaczmarski w piosence „Z XVI wiecznym portretem trumiennym rozmowa”.
Wybaczcie Państwo bohaterów Sienkiewicza znieważanie, ale takie – całkiem niewesołe – refleksje mnie naszły, po przeczytaniu w tygodniku „Do Rzeczy” (2021 nr 21/426 z 24-30.05.2021) wywiadu z prof. KUL dr hab. Przemysławem Czarnkiem, obecnym Ministrem Edukacji i Nauki. Już sam tytuł: „Konserwatywna kontrrewolucja w edukacji”, nawiązujący wprost do Carla Schmitta, jest wiele mówiący. W wywiadzie Pan Minister zapowiada powrót do nauczania klasycznego. A ja zastanawiam się: no dobrze, ale o jakie klasyczne wychowanie chodzi? Sama nadreprezentatywność w programie historii i Jana Pawła II (mimo wszystko raczej papieża posoborowych reform niż konserwatora potrydenckiego tradycjonalizmu), a nawet zapowiedź wprowadzenia filozofii i etyki, języków klasycznych wreszcie – rzeczy nie wyjaśniają. Przeciwnie, raczej jeszcze bardziej gmatwają. Bo zaraz taki niedowiarek jak ja, zapytać może: jakiej filozofii? Jakiej etyki? Jakie treści ze skarbca kultury klasycznej młódź niewinna przyswajać sobie będzie? Obowiązkowa religia już więcej wyjaśnia. Tylko jak ją wprowadzić, gdy wg kościelnych badań tylko 37 % społeczeństwa katolickość nie tylko deklaruje, ale i praktykuje? Chyba Konstytucję zmienić, tylko co z wolnością bycia wątpiącym czy – o zgrozo – agnostykiem? Pan Minister zapewnia, że taka reforma edukacji nie groziłaby kolizją z wartościami zapisanymi w prawach podstawowych UE? Czy aby na pewno?
Nawet tylko z grubsza krytyczna lektura wywiadu skłania ku refleksji, że erudycją humanistyczną w wywiadzie interlokutor nie zabłysnął. Pełno w wypowiedzi wielkich kwantyfikatorów, takich jak: klasyczna edukacja, wychowanie do samodzielnego myślenia, wolności akademickie, a z drugiej strony frazesów: myślenie lewicowo-liberalne i lewackie, głoszenie lewicowo-liberalnych poglądów, fałszywa koncepcja człowieka itd.
Skoro mamy fałszywą antropologię, to teraz musimy – rzecz oczywista – wprowadzić tę prawdziwą. Tylko, co ma to wspólnego z kulturą humanistyczną? Z erudycją wyniesioną z lektury dawnych Mistrzów, z prawami człowieka, z godnością każdej osoby ludzkiej? Każdej, nie tylko nienarodzonej. Także LGBT+, czy na inny sposób od naszej wizji świata odbiegającej. Co ta wizja katolicyzmu jako oblężonej twierdzy, której Drugi Inny zagraża, ma wspólnego ze społecznym nauczaniem Jana Pawła II? Co ma wspólnego z organizowanymi z jego inicjatywy spotkaniami świata nauki z teologami w Castel Gandolfo, z modlitwą o pokój różniących się w religii, lecz zgromadzonych w braterskiej i siostrzanej odmienności w Asyżu? I jak to pogodzić z ideą Kościoła jako szpitala polowego papy Franciszka, całującego (o zgrozo) w Wielki Czwartek kobiece stopy, wyprawiającego się na Lampedusę i nie rozróżniającego „Greczyna od Żyda”?
Przedstawiona wizja konserwatywnej kontrrewolucji wieje grozą. Zarzuty wobec każdej myśli samodzielnej, czy po prostu innej, przywołują pamięć stosów palonych książek – depozytów wolnej myśli. Mówi Pan o przywróceniu uniwersyteckich wolności. Wybaczy Pan, Ministrze! Na placu przed berlińskim Uniwersytetem Humboldta jest dziś jeden z najbardziej wstrząsających Nie-pomników jaki widziałem: szklana szyba, a w dole zwęglony papier po nieprawomyślnej księdze. Ci, którzy tę księgę spopielili też mówili o zgniłym liberalizmie i konieczności powrotu do narodowego – „prawdziwego” – wychowania. Nie będę dopowiadał, co było dalej…
W jednym ma Pan rację. Uniwersytet (tak jak szkoła) to ważne miejsce. Dlatego każda władza powinna być bardzo ostrożna we wszelkiej próbie ingerencji w jego wewnętrzną autonomię. Dla obrony akademickiej wolności wystarczą wewnętrzne instytucje, klasyczna powaga senatu; wykłady i seminaria, podczas których ma miejsce nieustanny dialog idei.
A młodzież mamy świetną, inteligentną i różnokolorową. Z wywiadu wywnioskowałem, że bolą Pana hasła przez nią skandowane. Ale przecież zaangażowanie w Strajk Kobiet – i inne formy aktywizmu społecznego – to przejaw obywatelskiej, roztropnej troski o Rzeczpospolitą – kraj, w którym będą żyli znacznie dłużej niż my obaj. Nie trzeba się z nimi zgadzać, ale nie trzeba ich też od razu ideologizować na jedno kopyto.
Uniwersytety proszę zostawić społeczności akademickiej, profesorom i żakom. Mieliśmy już w historii – na którą Pan się tak chętnie powołuje – wiele tragicznych skutków, wynikających z manipulowania swobodami akademickimi. Zachęcam Pana do przeczytania wykładu z 1933 r., inaugurującego rektorat Martina Heideggera na Uniwersytecie we Fryburgu Badeńskim: „Die Selbstbehauptung der deutschen Uniwersität”. Jego polskie tłumaczenie: „Samoutwierdzenie się niemieckiego uniwersytetu” – znajdzie Pan w czasopiśmie „Aletheia” (1990 nr 1/4). Ceni pan przecież greckie słowo „aletheia”, nieprawdaż? I proszę potem pomyśleć, co Heidegger uczynił Edmundowi Husserlowi, swemu Mistrzowi. I proszę pomyśleć, co pryszczaci (tak ich wtedy nazywano) rewolucjoniści uczynili u progu lat 50-tych Romanowi Ingardenowi, także uczniowi Husserla.
Proszę na koniec pomyśleć o wyroku na prof. Barbarę Engelking i prof. Jana Grabowskiego. Czy sala sądowa jest naprawdę miejscem rozstrzygania akademickich sporów, punktowania nieścisłości naukowych? Czy raczej debata i recenzja? Proszę także pomyśleć o zastraszanych nauczycielach i szykanowanych przez policję uczniach, którzy mieli odwagę głosić publicznie swoje poglądy. Na tym ma polegać wolność dyskursu i młodzieży kształcenie?