Contra spem. Kilka słów o wojennych losach prof. Stanisława Urbańczyka   

Wszyscy w klubach znamy Kazka Urbańczyka, choć pewnie niewielu wie, że jest Kazek synem wielkiego polskiego uczonego – językoznawcy, profesora UJ, Stanisława Urbańczyka. Polonistom pewnie nie trzeba przypominać, ale dla innych pozwolę sobie napisać o nim słów kilka.

Profesor Urbańczyk pochodził z Kwaczały, wsi odległej 35 km na zachód od Krakowa, w powiecie chrzanowskim. Miał pięcioro starszego rodzeństwa  i tyleż młodszego. Do ukończenia dwunastego roku życia Stanisław przebywał w Kwaczale, pomagając rodzicom w gospodarstwie, głównie pasąc bydło, chodząc do szkoły i czytając książki „z miłości do wiedzy”. Napisał we wspomnieniach:

Czytałem bez wytchnienia, poświęcałem na to każdą wolną chwilę […] Pana Tadeusza czytałem częściowo ukryty w komorze, zakopany pod grubymi pierzynami w łóżku sióstr. Światło wpuszczałem przez szparę między pierzynami a ścianą. Większa część książek była przechowywana w drewnianej pace na strychu, latem więc wiele przesiadywałem na strychu przy oknie w szczytowej ścianie. W pogodne dni czytałem przy pasieniu krów – spokojnego czasu było wtedy wiele.

Przykład Stanisława Urbańczyka pokazuje, że II Rzeczpospolita nie zamykała drogi awansu dla zdolnych młodych ludzi, nawet jeśli pochodzili z niższych warstw społecznych. Ukończył gimnazjum w Krakowie i zdał maturę z wyróżnieniem. We wspomnieniach napisał:

Kiedy dziś spoglądam wstecz i zastanawiam się nad tym, co mi dało gimnazjum, to mogę powiedzieć, że mi pomogło zdobyć wielką wiedzę o świecie. Piszę „pomogło”, bo chyba więcej dała mi własna, pozaszkolna lektura.

W tymże 1929 roku rozpoczął studia na Uniwersytecie Jagiellońskim. „Moi rodzice żywili nadzieję, że zostanę księdzem. Wprawdzie nie wywierali przymusu – na to byli za dobrzy i za delikatni – ale o tym napomykali”, wspominał. To była wtedy jedyna, wyobrażalna, droga awansu dla chłopaka z rodziny chłopskiej. Na „Jagiellonce” uzyskał magisterium i doktorat, a w 1937 roku został asystentem. Na jego ćwiczenia w roku akademickim 1938/1939 roku uczęszczał młody Karol Wojtyła. „Karol Wojtyła, gdy przyszedł mię odwiedzić, będąc już biskupem, powiedział, że idąc zapytywał samego siebie, czy się mnie jeszcze boi, bo na ul. Gołębiej był Nitsch (profesor, mistrz Urbańczyka) wielki strach, i Urbańczyk – mniejszy strach”, wspominał Stanisław Urbańczyk.

Prof. Stanisław Urbańczyk

Zapewne przyjaźń z Wojtyłą była później przyczyną ważnej roli, którą odegrał prof. Urbańczyk, podczas redagowania polskich tekstów Mszy św., po reformach liturgicznych Vaticanum II. Po wojnie pracował na uniwersytetach toruńskim i poznańskim, wreszcie powrócił do Krakowa. Został profesorem zwyczajnym UJ, wystarał się o powołanie Instytutu Języka Polskiego PAN i został jego dyrektorem.

Po reaktywowaniu w 1989 roku Polskiej Akademii Umiejętności został jej członkiem czynnym i dyrektorem jej Wydziału Filologicznego. Przewodniczył wielu komisjom naukowym. Wiele lat był członkiem Zarządu Głównego Towarzystwa Miłośników Języka Polskiego, ponad pół wieku członkiem redakcji, kilkanaście lat redaktorem naczelnym „Języka Polskiego”.

Napisał kilkanaście książek i kilkaset artykułów. Najważniejszym wydawnictwem, któremu prof. Urbańczyk poświęcił najwięcej czasu od młodości do śmierci, był Słownik staropolski, kierował jego opracowaniem niemal do końca ostatniego, jedenastego tomu. Pracował więc przy tym wydawnictwie bez mała lat siedemdziesiąt. Cztery uczelnie obdarzyły go doktoratami honoris causa, były to uniwersytety w Ołomuńcu, w Salzburgu, w Erlangen i w Poznaniu.

To wspomnienie o prof. Stanisławie Urbańczyku ma posłużyć przywołaniu jednego epizodu z jego biografii, upamiętnionemu w znakomitej książce: „Uniwersytet za drutem kolczastym”. Był otóż ojciec Kazka jednym z uczonych krakowskich, którzy zostali na początku listopada 1939 r. pojmani przez Gestapo i wywiezieni do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen, skąd starsi wrócili na początku marca 1940, młodsi zaś, m.in. Stanisław Urbańczyk dopiero pod koniec roku 1940.

Wielu znakomitych profesorów nigdy już nie ujrzało Krakowa, zmarli w wyniku upokarzających, nieludzkich szykan. Byli wśród nich tacy luminarze nauki polskiej jak: Stanisław Estreicher, Ignacy Chrzanowski i Kazimierz Kostanecki, niektórzy umierali kilka dni, lub tygodni po uwolnieniu z obozu. Stanisław Urbańczyk był jednym z najmłodszych więźniów, asystentem przy katedrze języka polskiego i filologii słowiańskiej, współpracownikiem prof. Kazimierza Nitscha, też wywiezionego. Ta „Sonderaktion Krakau”, była fragmentem szerzej zakrojonych działań, których celem była eksterminacja polskich elit, preludium Akcji AB i Katynia.

Kazimierz Urbańczyk i Stanisław Urbańczyk

Nie możemy narzekać w Polsce na deficyt „literatury obozowej”, wszyscy czytaliśmy Tadeusza Borowskiego i Zofię Nałkowską, wielu Sewerynę Szmaglewską i Stanisława Grzesiuka. Równie liczne są obozowe wspomnienia, sam z wielkim wzruszeniem wracam do „Anus mundi” Wiesława Kielara, jednego z pierwszych więźniów Auschwitz (numer 290), który przeżył w obozie 5 lat i wiedział wszystko o tym, jak niszczone w nim były najbardziej szlachetne znamiona ludzkiej osobowości.

Ośmielę się powiedzieć, że książka Stanisława Urbańczyka ma na tle tego rozległego piśmiennictwa, pewne wyjątkowe walory. Opisuje losy szczególnej grupy: pracowników naukowych, głównie Uniwersytetu Jagiellońskiego, uczonych o wielkim prestiżu i międzynarodowej renomie. Ci ludzie, szczególnie w Krakowie, byli elitą elit, otoczeni poważaniem, żyjący na  stabilnej, wysokiej stopie. Urbańczyk był jednym z niewielu, którzy, jak np. prof. Stanisław Pigoń, wyszli z niższych warstw społecznych. Większość pojmanych profesorów UJ nie miała takich doświadczeń, wiedli życie spokojne, zamożne, obdarzeni szacunkiem, wręcz czcią.

Nic nie przygotowało ich do dramatu. Urbańczyk z wielka wrażliwością opisuje ich losy, choć przecież nie ukrywa, jak trudna była dla nich rzeczywistość obozowa, świat, którego ich umysły nie były w stanie pojąć. Nie bez pewnej dozy rozczarowania pisze: „Po raz pierwszy zobaczyłem, jak uczeni potrafią być małostkowi pozbawieni praktycznego rozsądku”, nie waha się nazwać swych kolegów przepychających się w walce o miskę zupy „uczonym tłumem”. Jego wspomnienia nie są laurką „ku czci” własnego środowiska, ale pokazują wielką złożoność postaw ludzkich wobec rzeczywistości stawiającej ekstremalne wyzwania.

Opis obozowych realiów jest bogaty, pełen szczegółów, ukazując naturę autora, jako uczonego, który wnikliwie i chłodno analizuje otaczający go świat,  a jednocześnie człowieka pełnego współczucia ujawniającego bez emocjonalnej ostentacji głęboką, ludzką wrażliwość. Trudno bez wzruszenia czytać opis śmierci w męczarniach prof. Stanisława Estreichera i tego, co spotkało prof. Jana Nowaka, który wyniszczony chorobą, zmarł kilka dni po uwolnieniu.

Prof. Stanisław Urbańczyk

Obozowy świat, taki jakim go widzi Stanisław Urbańczyk, nie jest wszelako  jednowymiarowy, esesmani, kapowie, lekarze, więźniowie funkcyjni i zwykli, są w jakimś najgłębszym wymiarze aktorami tego samego demonicznego spektaklu. Dlatego autor notuje skwapliwie wszelkie przejawy ludzkich odruchów, szczególnie tam, gdzie trudno byłoby się ich spodziewać, zachowuje, trzeźwą, pełną zdrowego rozsądku, postawę. Niewiele mówi o źródłach swej nadziei, ale przecież wiemy, że czerpie ją z wiary, głębokiej i nie wymagającej deklaracji. Jego obserwacjom nie brak subtelnej ironii i humoru. Trudno się nie uśmiechnąć, gdy po opisie przemyślnej akcji zdobycia dodatkowej porcji pożywienia, skądinąd przeznaczonego dla esesmańskiego psa, przeprowadzonej przez dwu kolegów, autor komentuje: „nie darmo obaj mieli habilitację”.

Stanisław Urbańczyk spisał swe wspomnienia wkrótce po uwolnieniu, pierwsze ich wydanie miało miejsce już w 1946 r. Są one zatem świadectwem bardzo wiarygodnym, nie przefiltrowanym przez późniejsze refleksje i doznania. Możemy na nie patrzeć, jak na fotograficzną odbitkę, tym bardziej wiarygodną, że sporządzoną przez naukowca, który był jednocześnie człowiekiem „z ludu”, trzeźwym i twardym, wyzbytym romantycznej emocjonalności.

Przeczytałem „Uniwersytet za kolczastym drutem” jednym tchem, ostatnimi laty podobne wrażenie zrobiły na mnie chyba jedynie „Wspomnienia wojenne” Karoliny Lanckorońskiej. I tak sobie myślę, że za sprawą Kazka, który jest filarem naszej klubowej tożsamości, powinniśmy w nią wpisać także postać jego Ojca, wielkiego uczonego i wspaniałego człowieka, a jeśli ktoś miałby wątpliwości, niech przeczyta słowa, które prof. Stanisław Urbańczyk zapisał po swej wizycie w Dachau, ponad 20 lat po uwolnieniu: „Obóz był maszyną tak skonstruowaną, aby zawsze kogoś zabijała. Mogła zabijać tego, mogła tamtego, ale zawsze kogoś. Mogła zabić mnie, ale nie zostałem zabity. Kiedy ja dostałem lepszą pracę, ktoś dostawał gorszą, ktoś tracił siły […] Lata całe przygotowywałem się, nie wiedząc o tym, do tej niechcianej walki.

Jako chłopiec pasący krowy uczyłem się znosić słońce i deszcze, moknąć i schnąć na wietrze, poznawać nadchodzącą zmianę pogody z wyglądu i koloru chmur. Nauczyłem się kopać ziemię łopatą i przywykłem do taczek. Nauczyłem się obchodzić z roślinami. A oni tego nie umieli, oni, nie ja, narażali się kapowi na wymyślne bicie. […] Mniej cierpiałem, mniej wydatkowałem sił. Przeżyłem, a oni umarli, oni wypełnili ten konieczny procent śmierci, jaki musiała wyprodukować maszyna zwana obozem. Zaciągnąłem u nich dług, nie do spłacenia.”

Każde środowisko potrzebuje fundamentów swojej tożsamości. Jestem przekonany, że prof. Stanisław Urbańczyk powinien być ważny dla środowiska Klubów TP, tak wiele przecież możemy zaczerpnąć z jego siły ducha, chrześcijańskiej nadziei „contra spem”, trzeźwej, wyzbytej nacjonalistycznego wzmożenia, postawy  i wiary w naturalne dobro zakorzenione w ludzkiej naturze.

Fot. Archiwum rodzinne Bożeny i Kazimierza Urbańczyków

Działamy dzięki Tobie! Wesprzyj nas:

Facebook
Twitter
LinkedIn
Pinterest

Działamy dzięki Tobie! Wesprzyj nas!