Angela Merkel i „Czwarta Rzesza”

„Ciężkie terminy przyszły na Europejczyków. Niemcy wyłożyły karty na stół i chcą budowy IV Rzeszy”, taką oto mądrość wypowiedział Jarosław Kaczyński pierwszego dnia grudnia, podczas  posiedzenia klubu parlamentarnego PiS. Jego słowa zbiegły się w czasie z pożegnaniem Angeli Merkel, która po 16 latach przekazywała urząd kanclerza RFN w ręce socjaldemokraty Olafa Scholza.

Nie wiem, co upoważnia prezesa PiS do historycznej analogii, nawiązującej do II Rzeszy – wilhelmińskiej i III – hitlerowskiej, nie wiem, gdzie widzi on w dzisiejszych Niemczech skłonności, aby wracać do tamtych tradycji. Chciałbym poznać zdanie Jarosława Kaczyńskiego o niemieckim procesie przepracowywania przeszłości, o debatach historycznych, które głęboko wpłynęły na życie publiczne Niemiec, czy je zna, czy jest świadom, jak były ważne.

Czytał może fundamentalną pracę prof. Anny Wolff-Powęskiej pokazującą proces rozliczania się Niemców z własną przeszłością: „Pamięć – brzemię i uwolnienie. Niemcy wobec nazistowskiej przeszłości (1945-2010)”? Pewnie nie czytał, po co inwestować czas w zapoznawanie się z poglądami tych, którzy są przecież zadeklarowanymi wrogami? Czyż bowiem wróg może powiedzieć coś ważnego, godnego uwagi? Tymczasem, wbrew naszym utartym przekonaniom, współczesne Niemcy są owocem procesu głębokiego i szczerego rozliczenia z niechlubną przeszłością. Pod wieloma względami moglibyśmy się na nich wzorować.

Weźmy pod uwagę choćby jedno: relację pomiędzy deklaracjami i czynami w sytuacji napływu rzesz uchodźców, dziś i przed paroma laty. Nasze władze, wciąż odwołujące się do chrześcijańskich norm i zasad, do poszanowania życia, „od poczęcia do naturalnej śmierci”, są skłonne do daleko idącego relatywizmu, jeśli idzie o los migrantów napierających na polskie granice.

Chrześcijaństwo ustępuje przed wymogami mniemanej „racji stanu”, przed wielorakimi „zagrożeniami” bezpieczeństwa i „cywilizacji chrześcijańskiej”, której grożą jakoby zagubieni w przygranicznych lasach migranci. Chcemy bronić „cywilizacji chrześcijańskiej”, a oto owa obrona okazuje się związana z działaniami, które pozostają w oczywistej sprzeczności z duchem zasad ewangelicznych. Jak z nimi pogodzić push backi, dzieci marznące w lesie i ludzi umierających z wychłodzenia? Szlachetny, ale nierealistyczny idealizm, powie wielu. Inne czasy, inne wyzwania, inne realia, przecież musimy adaptować ogólne normy Nowego Testamentu do czasów współczesnych.

Tak, w zasadzie to prawda, słowa ewangelistów, listów apostolskich, apokalipsy, muszą być adaptowane do współczesności, trzeba umieć w nich rozróżnić to, co historyczne, od tego, co ponadczasowe. Czyż jednak, dla chrześcijan, priorytet miłości bliźniego nie powinien pozostać niezależnym od doraźnych uwarunkowań? Czy fundamentalne zasady żywej wiary nie powinny być wolne od pragmatycznych uwarunkowań? Trzeba bronić granic, nawet jeśli owocuje to ciałami w pogranicznych lasach, to jest zapewne zgodne z racją stanu, ale czy również z naszym chrześcijaństwem?

Polityk, odpowiedzialny za konkretne decyzje i działania, stoi przed trudnym wyzwaniem, o ileż trudniejszym niż stojące przed księżmi, biskupami, papieżem, oni głoszą nauki orzekające o słuszności zasad i postaw, nie ponoszą jednak odpowiedzialności za ich konkretną realizację. Pewnie wolałbym być papieżem niż premierem rządu Włoch, Hiszpanii, Francji, Polski etc., łatwiej przecież mówić o zasadach niż podejmować decyzje, które mają konkretny wpływ na życie milionów ludzi. Tym bardziej warto docenić tych polityków, którzy potrafili podejmować decyzje zgodne z ich chrześcijańskim światopoglądem, choć jednocześnie niepopularne w wymiarze społecznym. Właśnie Angela Merkel jest przykładem tego, że zasady nie muszą ustępować przed wynikami sondaży, że mogą być ważniejsze, aniżeli doraźne uprzedzenia opinii publicznej.

Właśnie przestała pełnić urząd kanclerza, pierwsza w historii Niemiec kobieta na tym stanowisku. Objęła je nie w wyniku międzypartyjnych ustaleń, ona je zdobyła w twardej, nieraz brutalnej politycznej walce. Pokonała swego mentora Helmuta Kohla, dokonała na nim swoistej zbrodni ojcobójstwa, ale wybiła się w ten sposób na samodzielność w swej partii, a później w państwie. Była kanclerzem niemalowanym, autentycznym przywódcą, autorytetem dla swych rodaków.

Z polskiej perspektywy trudno było sobie wyobrazić kogoś lepszego na tym stanowisku. Ma polskie korzenie, jej dziadek nosił nazwisko Kaźmierczak, ona sama, córka pastora, wychowana w NRD, bywała wielokrotnie w naszym kraju, nawiązała przyjaźnie kultywowane do dziś. Co jednak najważniejsze, była i jest politykiem, dla którego chrześcijaństwo nie sprowadza się do szumnych deklaracji, zasiadania w pierwszych rzędach podczas uroczystych celebracji i demonstrowania zażyłych relacji z klerem.

Potrafiła się narazić na zgodną krytykę politycznych przyjaciół i wrogów, gdy w 2015, podczas najbardziej dramatycznej fazy ówczesnego kryzysu uchodźczego podjęła decyzje o otwarciu granic swego kraju dla uchodźców i migrantów, mówiła: „jesteśmy silnym państwem”, „damy radę”, „nasza ojczyzna po okropnościach II wojny światowej i Holokaustu, moralnie i politycznie stanie na nogi tylko wtedy, gdy będzie potrafiła budować mosty”.

Pani kanclerz nie ukrywała, że jej polityka otwarcia granic, wyrażająca ducha „kultury przyjęcia”, miała korzenie chrześcijańskie, solidarność z cierpiącym bliźnim i pragnienie wynagrodzenia za dawne grzechy. To prawdziwa odwaga podążania za swymi przekonaniami, nawet wtedy, jeśli nie są one zgodne z mniemaniem większości obywateli. „Kiedy się służy słusznej sprawie należy być przygotowanym nawet na niepopularność”, powiedział powszechnie dziś ceniony premier Włoch po 1945 r., Alcide de Gasperi. Z odejściem Angeli Merkel, epoka polityków tak pojmujących swoja misję, zdaje się przechodzić do przeszłości.

Oglądałem uroczystość pożegnania pani Kanclerz, głęboko w niemieckiej tradycji zakorzeniony „Grosser Zapfenstreich”, „wielki capstrzyk”, podczas którego maszerują żołnierze z pochodniami w rękach i rozbrzmiewa wojskowa muzyka. Tak byli żegnani poprzedni kanclerze i ministrowie obrony, niedawno obecna szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen. U nas w Polsce budzi to skojarzenia z nazistowskimi Fackelzugami, choć jest przecież kompletnie pozbawione uzasadnienia. To raczej naziści przywłaszczyli sobie pewne elementy niemieckiej tradycji.

Przecież takie osoby, jak Willy Brandt, Helmut Kohl i Angela Merkel, pomimo, iż żegnano je marszem z pochodniami, były i są uosobieniem Niemiec demokratycznych, obcych duchowi militaryzmu. Na zakończenie padła komenda: „Helm ab zum Gebet” (zdjąć hełmy do modlitwy) i rozbrzmiała „muzyczna modlitwa” Dymitra Bortnianskiego, dziewiętnastowiecznego kompozytora ukraińskiego wywodzącego się z Łemkowszczyzny, jego pomnik stoi dziś w Bartnem, stolicy polskich Łemków. Na życzenie pani kanclerz zagrano również pieśń „Grosser Gott wir loben Dich” (Wielki Boże, wychwalamy Cię) Ignaza Franza, utwór powszechnie śpiewany w Niemczech podczas nabożeństw protestanckich i katolickich, pełen powagi i teologicznej głębi.

Jakże to inne chrześcijaństwo, dyskretne w deklaracjach, ale obecne, w decyzjach, także nie przynoszących popularności we własnym elektoracie, narażających na oskarżenia o łatwowierność i naiwność. Jeśli o Angeli Merkel mówi polski polityk, używając przy tej okazji sformułowania „czwarta Rzesza”, dokonując skompromitowanego „reductio ad Hitlerum”, to znaczy, że kompletnie nie rozumie, co naprawdę oznacza być politykiem i chrześcijaninem.

 

Na zdjęciu Angela Merkel. źródło: EPP / www.flickr.com/photos/eppofficial/

Działamy dzięki Tobie! Wesprzyj nas:

Facebook
Twitter
LinkedIn
Pinterest

Jedna odpowiedź

  1. Aż szkoda, że tak mądry głos, krytyczny ale nie napastliwy, łagodny w tonie, nie ukazuje się w jakiejś wielonakładowej prasie.
    Że tak nikły będzie jego zasięg.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Działamy dzięki Tobie! Wesprzyj nas!