Telefony z zapytaniem typu „Kiedy wreszcie w waszej parafii będzie msza uzdrawiająca?” (i pełne oburzenia dopowiedzenie – „my na zwykłą nie chodzimy!”); albo: „Kiedy przyjedzie egzorcysta Xyz, bo pilnie potrzebuję z nim kontaktu” zdarzają się średnio trzy razy w tygodniu. Ten dzisiejszy, z zapytaniem o egzorcystę, był o tyle ciekawy, ponieważ pani oznajmiła, że „w kościele bywa od święta, ale poświęcenia jajek nie opuściła nigdy” (cytat).
Te telefony, maile, rozmowy egzemplifikują to, o czym pisze w swojej najnowszej książce Szymon Hołownia, opisując rozmaite szamańskie praktyki i gusła obecne w codziennym życiu mieszkańców Afryki, a zdobywające skandaliczną wręcz popularność w „oświeconej” Polsce: „Zapraszam do Polski, oświeconego kraju, który dał światu wielu wybitnych uczonych, a teraz, u progu XXI wieku, doświadcza wielkiego cywilizacyjnego skoku. W którym czarownice odczyniające i zamawiające uroki i choroby mają pełne ręce roboty. W którym prężne działają EZO TV i inne tej maści telewizje, a policja oficjalnie przyznaje, że korzysta z usług jasnowidza. Gdzie niejaki wróżbita Maciej deklaruje, że konsultują się z nim politycy z pierwszych stron gazet. W którym minister europejskiego szczebla opowiada, że lubi wróżki i horoskopy, a megaznana prezenterka wyznaje na fejsie, że przeszła zabieg zaczarowania swojego serca. W którym co rusz widzę znane aktorki i dziennikarki noszące magiczne czerwone niteczki sprzedawane za ciężką kasę fanom pseudokabały. W którym co chwila ktoś plecie o tym, jak odmienił mu myślenie jakiś cudotwórca z Dalekiego Wschodu. Jak ktoś przepowiedział mu przyszłość i się, kurczę, sprawdziło!. Bo niby czym różni się znana polska modelka opowiadająca w wywiadzie, jak to wróżka wywróżyła jej narzeczonego, od wyznawców, dajmy na to zimbabweńskiego hochsztaplera jasnowidza pseudocudotwórcy?” (Szymon Hołownia, „Jak robić dobrze, Warszawa 2015, s. 142-143).
Zapotrzebowanie na czary-mary jest ogromne. Przeniknęło nawet do świadomości wielu chrześcijan. I tylko pozornie popyt na magów i wróżbitów nie ma nic wspólnego z popytem na uzdrowienia i egzorcyzmy. W istocie chodzi o to samo: aby tanio (nie chodzi tu wcale o pieniądze! – tych można w tej słusznej sprawie wydać tysiące), niewielkim nakładem sił, bez zbędnej refleksji nad sobą i własnym życiem, a już broń Boże bez podejmowania jakiegokolwiek wysiłku pracy nad sobą, uzyskać ową cudowną przemianę życia i otaczającej nas rzeczywistości.
Jest to tok myślenia nieobcy wielu chrześcijanom, którzy szukają emocjonalnych uniesień i spektakularnych cudów. Nie dziwi więc, że „msza uzdrawiająca przyciąga tłumy”, a konfesjonały coraz częściej przypominają zakurzone szafy z horrorów Spielberga. Przybywa także księży, którzy – wiedząc o tym – starają się odpowiadać na zapotrzebowanie wiernych, w myśl zasady „popyt rodzi podaż”. Tymczasem cuda, ich treść i znaczenie, jak pisze o. Wacław Oszajca SJ, można odczytać tylko wtedy, gdy już się wierzy Jezusowi. Gdy już się Jezusowi zaufało lub gdy zaczyna się przypuszczać, że jest On prawdomówny i rzeczywiście mówi o Bogu prawdę.
Nie twierdzę, że nabożeństwa z modlitwą o uzdrowienie są złe, ani nie potępiam w czambuł wszystkich egzorcystów. Dalekim jestem od tego! Jedno i drugie jest potrzebne i dobre, jeśli tylko aplikowane jest wiernym zgodnie z nauką Kościoła. Potrzeba też odpowiedniej formacji i uświadamiania, na czym polega prawdziwa wiara. A polega ona na tym, że dozgonnie ufa się Bogu, nawet w chwilach trudnych doświadczeń, gdy cud aż sam o siebie się prosi. Taka wiara, jak uczy Katechizm Kościoła, rodzi się z osobowego przylgnięcia do Boga, a nie ze spotkania z szamanem, wróżbitą, uzdrowicielem czy egzorcystą – showmanem.