Łodzianie po raz kolejny mieli możliwość spotkać się z ks. Adamem Bonieckim. Tym razem gościli wybitnego redaktora „Tygodnika Powszechnego” w pięknej, choć niewielkiej, pałacowej auli Instytutu Kulturoznawstwa UŁ. Scenografia urocza – smakowita rama dla takiego gościa. Spotkanie odbyło się w piątek, 13 stycznia.
Ksiądz Adam głównie odpowiadał na pytania, których było sporo. Na pytanie o relacje Jana Pawła II i „Tygodnika” wyjaśnił źródło nieporozumień, które miały miejsce w pewnym, krótkim zresztą okresie. Pytany o twórców i wybitne osoby związane z Tygodnikiem- oddał hołd tym jeszcze obecnym wśród nas i tym, którzy już odeszli. Sypał anegdotami. Wzruszająca była anegdotka o pani Józefie Henelowej, (obecnie bardzo chorej, ale aktywnej na łamach Tygodnika) . Otóż przez wiele lat, gdy Pani Józefa była w kwiecie wieku, z męską mocą walczyła jak lew o słuszność swego, a w momencie pojawiania się dyskusyjnej opozycji – po kobiecemu płakała. Jak powiedział ks. Adam – strach było oponować… Były opowieści o Krzysztofie Kozłowskim, Antonim Gołubiewie oraz oczywiście o Jerzym Turowiczu, ale też wielu innych wspaniałych postaciach, które tworzyły to niezwykłe pismo. Na koniec ks. Adam wyraził nadzieje, że wśród młodego zespołu redakcyjnego na pewno wyrosną giganty, na miarę tego czasu – tak, jak tamci odpowiadali na wyzwania sobie współczesne.
W części dyskusyjnej młodzi ludzie zadawali pytania na miarę cyklów wykładowych np: jak się ma wiara do relatywizmu obecnego w kulturze?, albo: w jaki sposób współcześnie objawia się szatan? A Boniecki był po prostu wspaniały. Błyskawicznie dokonywał analizy pytania i znajdywał syntetyczną, trafną i niebanalną odpowiedź. Może nie dwuminutową, ale też nie godzinną. W sam raz. Te pełne bystrości, humoru, a jednocześnie głębi wypowiedzi wywoływały zadumę, ale i salwy śmiechu. Mnie szczególnie podbił stwierdzeniem, że relatywizm może wpływać oczyszczająco na wiarę, jeśli nie jest absolutyzowany. A wszystko to doprawione było rzadko spotykaną swobodą – tam gdzie trzeba ks. Adam mówił poważnie, ale nie brakowało też miejsca na dowcip (a ten w wykonaniu redaktora seniora „TP” jest naprawdę wysokiego lotu…)
Po trwającej 1,5 godziny części dyskusyjnej znalazł się czas na rozdawanie autografów. Był to prawdziwy test wytrzymałości zarówno dla słuchaczy, jak i prelegenta, albowiem starcy i młodzieńcy stali w długiej, zakręconej kolejce (jako żywo przypominającej czasy PRL-u), a gdy już docierali do celu, chcieli wykorzystać chwilę słodkiego sam na sam, wyssać ją do dna bo uważali za punkt honoru zamienić choć kilka słów z bohaterem dnia oraz otrzymać jak najdłuższą i najbardziej osobistą dedykację. I kazali sobie robić z nim zdjęcia.
Myślałam o tym, jak musiał ks. Adama boleć nadgarstek, jak bardzo zdrętwiały Mu palce i jak długo można wytrzymać taką próbę sił! Człowiek, bądź co bądź wiekowy, co nie z mieszkanka za rogiem, ale z Warszawy przyjechał, który wysiedział 1,5 godziny w duchocie i cały czas prezentował niebywałą bystrość, głębię, elegancję i mądrość oraz humor i esprit w odpowiedzi na zawrotne młodzieży pytania, przyjął następnie osobiście ze sto osób, pisząc dedykacje pod dyktando i prowadząc pogawędkę. I – co za klasa, co za samodyscyplina – wszystko to przetrwał z uśmiechem.