Południowa Wielkopolska, diecezja kaliska (istniejąca od 1992 r.), Kalisz, Ostrów Wielkopolski, Pleszew, Koźmin, rodzinny Krotoszyn, a zatem miejsca posługiwania ks. Arkadiusza Hajdasza, drapieżcy – pedofila, to moja „mała ojczyzna”, do dziś mi serdecznie bliska. Również tamtejszy Kościół był przestrzenią mojego dzieciństwa i młodości. Mój Wuj, bardzo mi bliski, jest księdzem diecezji kaliskiej, długoletnim proboszczem w parafii – sanktuarium Matki Bożej, dziś już na emeryturze.
Często u niego bywając poznałem pierwszego biskupa kaliskiego Stanisława Napierałę, jego biskupa pomocniczego Teofila Wilskiego, dziesiątki księży, także pracujących w kaliskiej kurii. To była część mojego życia, przez wiele lat, aż do roku 2010. Pewnie kiedyś, podczas odpustów, czy innych parafialnych uroczystości, spotkałem ks. Hajdasza, był przecież proboszczem w podkrotoszyńskim Chwaliszewie, wsi otoczonej lasami, w których od dzieciństwa zbierałem z rodzicami grzyby. To, że w filmie Sekielskich zobaczyłem miejsca i obrazy tak dobrze mi znane, bliskie, może nieco idealizowane, było wstrząsem wzmacniającym poczucie szoku. Nie mogę się uwolnić od myśli, co mój kochany wujek, znajomi i lubiani księża, jego przyjaciele i znajomi, mój proboszcz z Krotoszyna, dawni katecheci i wielu, wielu innych, wiedzieli o takich sprawach? Pewnie będę pytał, rozmawiał, nie wiem czego się dowiem, sądzę, że niewiele.
Oni wszyscy są już wiekowi, ich kapłaństwo uformowało się w latach 60-ych, najdalej 70-ych, czasem mam wrażenie, że to co się dziś dzieje przekracza horyzont ich wyobraźni. Dla nich Kościół (niestety rozumiany instytucjonalnie) był i jest ośrodkiem i sensem życia, Jego dobro wymaga milczenia o sprawach wstydliwych. Oni o tych rzeczach rozmawiali, pamiętam, ale tylko we własnym, najbardziej zaufanym gronie, świeccy to był inny świat, zewnętrzny w jakimś wymiarze obcy. Była w tym pewna kastowość, przekonanie, że musimy być razem wobec knowań „świata”, który chce nas zniszczyć. To jest fenomen, opisywany szeroko przez socjologów religii, ten, który dziś papież Franciszek uważa za wielkie schorzenie kościoła – klerykalizm.
Fraza – fetysz: „wewnętrzne sprawy Kościoła”, w które nikt poza kastą duchownych, choćby nie wiadomo jak głęboko wierzący, nie ma prawa wnikać, to jest istota klerykalnej mentalności polskiego kleru i niestety również wielu świeckich. W homiliach, listach pasterskich, słowach biskupich, pobrzmiewa często ton pretensji do „świata”, że interpretuje Kościół wyłącznie w kategoriach instytucjonalnych, a przecież jest On wspólnotą wierzących, „mistycznym ciałem Chrystusa”, a więc kategorią teologiczną. Niestety można odnieść wrażenie, iż ta instytucjonalna i teologiczna preferencja bywa używana niekonsekwentnie, zależy to od potrzeb klerykalnej kasty. Gdy trzeba się bronić przed krytyką Kościoła – instytucji, przypominany jest jego wymiar teologiczny (wszyscy jesteśmy Kościołem, krytyka księży uderza we wszystkich wierzących, „uderzcie pasterza, owce się rozproszą” itp.). Jeśli krytyka dotyczy np. nominacji biskupich, funkcjonowania kościelnej biurokracji etc., wtedy uruchamia się mechanizm obrony „wewnętrznych spraw Kościoła”, który nie jest już kategorią teologiczną, a korporacją duchownych. Moralność Kalego, nic innego.
Większość polskiego duchowieństwa została ukształtowana w kategoriach kastowych, myśli o Kościele tak, jak wyżej opisałem. Nie zawsze jest to świadomym oportunizm, raczej bezrefleksyjna forma kastowej tożsamości, która zakłada priorytet obrony tego co najbliższe, nasze, przez innych (świeckich) niezrozumiane, a przez to zagrożone i wymagające obrony. Pamiętam te rozmowy na plebanii mojego Wuja, niekiedy jakbym słyszał angielskich kolonizatorów w Indiach i ich uwagi wobec tubylców, lekceważonych, ale jednocześnie groźnych, im bardziej wyedukowanych i krytycznych, tym niebezpieczniejszych. I to słowo: „ludzie”, zbiorczo określające wszystkich nie duchownych, ta z reguły nieświadoma dystynkcja dzieląca świat na „kapłanów” i „ludzi”.
To wszystko winniśmy uwzględniać, gdy myślimy o biskupie Janiaku, Tyrawie i wielu, wielu innych, którzy zapewne do dziś nie są w stanie pojąć dlaczego się ich potępia. Przecież oni bronili Kościoła, wszak ten kto pragnie Jego dobra nie może uderzać w pasterzy. Tak jak nauczano małżonków udręczonych toksycznym związkiem, że powinni cierpieć w modlitwie, tak samo traktowano ofiary seksualnej przemocy. Ludzie są grzeszni, ale Kościół jest święty, nagłaśnianie patologii jest uderzeniem w Kościół, katolik powinien ofiarować swe cierpienie Bogu i milczeć. Taka była wiekowa tradycja, niełatwo się od niej uwolnić.
Pamiętam dyskusje sprzed lat dwudziestu, gdy zbliżały się uroczystości drugiego milenium chrześcijaństwa. Jan Paweł II powziął wtedy myśl aby wyrazić żal i przeprosiny za grzechy. Czyje grzechy? To stało się wówczas przedmiotem kontrowersji: grzechy Kościoła, czy grzechy ludzi Kościoła? Papież wybrał tę druga formułę, aby nie zasugerować czegoś, co z teologicznego punktu widzenia zdawało się błędne. Ludzie bowiem grzeszyć mogą, Kościół nie. Grzech może mieć wymiar wyłącznie indywidualny, nigdy strukturalny. Nie jestem teologiem, nie umiem poruszać się w gąszczu teologicznych formuł, wszelako nurtuje mnie myśl, czy dziś, po wszystkim czego się dowiedzieliśmy, Kościół nie powinien uznać swej winy na głębszym poziomie. Grzech zdaje się bowiem tkwić głębiej niż tylko w skażonej naturze jednostek, chyba coś złego jest w strukturze, pewnych elementach kościelnej kultury i nauczania. „Święty Kościół grzesznych ludzi”, to już chyba nie wystarczy.