Cud Okrągłego Stołu

Dziś żegnamy Leonarda Szymańskiego, działacza opozycji demokratycznej w PRL, członka Solidarności. Przez lata sympatyzował z redakcją „Tygodnika Powszechnego” i był członkiem Klubu „TP” w Poznaniu. Przypominamy rozmowę, którą przeprowadził z Nim 4 lata temu Sebastian Kierzek.

SEBASTIAN KIERZEK: W tym roku mija trzydzieści lat od obrad Okrągłego Stołu i wyborów do Sejmu kontraktowego. Jak patrzy Pan dzisiaj na te przełomowe wydarzenia i lata bezpośrednio je poprzedzające?

LEONARD SZYMAŃSKI: Ja to rozpatruję w kategoriach cudu. Proszę zobaczyć, ile rzeczy jednocześnie się wydarzyło. Najpierw wybór Jana Pawła II, a następnie wybór Margaret Thatcher. Potem  porozumienia gdańskie, które stanowiły nieprzeciętną wartość, bo ten strajk mógł się przecież inaczej zakończyć. Dzięki temu mieliśmy 16 miesięcy „Solidarności”, w czasie których budowaliśmy struktury na każdym szczeblu. Następnie prezydentem Stanów Zjednoczonych został Ronald Reagan, a trzech sekretarzy KPZR zmarło w przeciągu zaledwie trzech lat. Gdybyśmy policzyli te „zbiegi okoliczności” to jest ich za dużo, żeby mówić o zwykłym przypadku.

To jest cud! Cudem była „Solidarność”, w której miałem zaszczyt uczestniczyć. Ludzie obudzili się i chcieli zmian. To był wielki entuzjazm, wynikający z tego, że nagle możemy mówić prawdę, że dyrekcja w pracy zaczyna się z nami liczyć. To było coś niesłychanego! Czy wierzył Pan w to, że historia w końcu tak przyspieszy? W lutym 1978 r. powiedziałem, że ja się wolnej Polski nie doczekam. Wychodziłem z dwóch przesłanek. Pierwsza wynikała z tego, że stacjonowały u nas potężne siły
radzieckie. Druga przesłanka z kolei dotyczyła faktu, że rocznie dokonywano w Polsce wiele tysięcy aborcji. Więc w swojej niedoskonałości uważałem, że na jakąś odgórną pomoc nie mamy prawa liczyć.

A jednak sprawy potoczyły się bardzo szybko. Koniec lat osiemdziesiątych to rozmowy w Magdalence, Okrągły Stół i wreszcie wybory czerwcowe. Pan został wtedy posłem na Sejm z ramienia Komitetu Obywatelskiego.

Tempo zmian było rzeczywiście niesamowite. W ciągu sześciu tygodni powstały Komitety Obywatelskie, które wyłoniły Kandydatów i następnie przeprowadziły niesłychanie dynamiczną kampanię wyborczą. W województwie poznańskim przewodniczącym KO został Maciej Musiał i dzięki niemu i setkom, a może tysiącom ludzi, którzy bardzo aktywnie włączyli się w te wybory, wszyscy nasi kandydaci zostali wybrani w pierwszej turze.

Przeżywałem to niesamowicie! Podczas kampanii wyborczej zorganizowano mi ponad 40 spotkań. Dzień po wyborach, czyli 5 czerwca obchodziłem z żoną rocznicę naszego ślubu. Poszliśmy na mszę świętą, a potem do Zamku. W Zamku koledzy wzięli mnie na ręce i zaczęli podrzucać. Trudno mi było wtedy ukryć wzruszenie. Do dzisiaj nie potrafię wyrazić wdzięczności dla tych ludzi, którzy się wówczas zaangażowali.

Z jakimi zamierzeniami szedł Pan do Sejmu?

Po pierwsze, wiedziałem, że to będzie bardzo trudny Sejm, ze względu na katastrofalną sytuację gospodarczą. Jednocześnie miałem świadomość, że reformy dotkną głównie robotników. W tamtych czasach zatrudnienie w przemyśle wynosiło ponad 50% (w krajach wysoko rozwiniętych było kilkanaście %). Wiedziałem, że jeżeli mamy być normalną gospodarką to liczbę osób pracujących w tym sektorze należy znacznie obniżyć. To było bardzo trudne zadanie.

A jak wyglądała współpraca z komunistami?

Wiedzieliśmy kto będzie w sejmie kontraktowym. My tam nie poszliśmy po to, żeby się obrażać, tylko żeby wspólnie uchwalić reformy niezbędne dla przyszłości Polski.

Dzisiaj to chyba nierealne.

Opowiem historię, która dobrze zobrazuje ówczesne poczucie odpowiedzialności za losy państwa. Pod koniec naszej kadencji lewica zgłosiła trzy projekty bardzo populistycznych ustaw. Zważywszy na zbliżające się wybory, być może część mojego klubu również te populistyczne reformy by poparła. Balcerowicz był przerażony ewentualnym powiększeniem dziury budżetowej w następnym roku. Zaprosiliśmy więc przedstawicieli lewicy na spotkanie i ostatecznie przyszli na nie Włodzimierz Cimoszewicz i Wiesław Kaczmarek. Mieczysław Gil, który był już wówczas przewodniczącym Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego podziękował za przybycie i udzielił głosu Balcerowiczowi. Ten z chirurgiczną precyzją wypunktował wady zgłaszanych projektów. Powiedziałem wtedy do Cimoszewicza: „Panie pośle, z wielu pana wypowiedzi wnioskuję, że zawsze stawiał pan interes państwa ponad interesem partii”. Po godzinnej konsultacji ze swoim klubem wrócili z powrotem zapewniając, że wstrzymają się od głosu. Dzięki temu wszystkie trzy projekty ustaw przepadły.

A czy dzisiaj zmiany w Polsce idą w dobrym kierunku?

Przede wszystkim martwi mnie, że przestajemy być państwem prawa. Ja w tej dziedzinie wierzę profesorom Strzemboszowi i Zollowi. Znam ich z dawnych czasów, kiedy mieli odwagę głosić swoje poglądy wtedy, gdy nie było to popularne. Znam wielu prawników, którzy byli naszymi doradcami, albo bronili nas w stanie wojennym. I od nich dzisiaj słyszę, że następuje demontaż prawa. A nie można się godzić na państwo bezprawia. Mieszkam w Polsce i te sprawy mnie dotyczą. W stanie wojennym proponowano mi emigrację, ale nigdy taka myśl nie zrodziła się w mojej głowie.

Wracając do Okrągłego Stołu. Jak dziś odbiera Pan głosy deprecjonujące to wydarzenie? Co jakiś czas słyszymy o „układzie”, „targowicy” czy
„zdradzie narodowej”.

Okrągły Stół był moim zdaniem wydarzeniem świadczącym o mądrości ówczesnych polityków, gdyż porozumienia tam zawarte umożliwiły bezkrwawe przejęcie władzy, wyjście z potężnego kryzysu gospodarczego, wyjście wojsk rosyjskich z Polski, wejście do NATO, a później do Unii Europejskiej. Wielki wkład w porozumienia Okrągłego Stołu mieli przedstawiciele Episkopatu Polski. Myślę, że zmiany w Polsce, a potem w krajach Europy środkowo-wschodniej przyczyniły się do upadku Muru Berlińskiego. Czy można w tej sytuacji mówić o „targowicy” „zdradzie”, czy „układzie”? Dodam jeszcze, że w negocjacjach brali udział obaj bracia Kaczyńscy i obaj startowali do Senatu z listy Komitetów Obywatelskich. Kiedyś abp Tadeusz Gocłowski opowiadał mi o początkach Okrągłego Stołu. Odbyło się spotkanie z udziałem czterech osób: Lecha Wałęsy, Czesława Kiszczaka oraz dwóch przedstawicieli Kościoła, ówczesnego biskupa Gocłowskiego i księdza Alojzego Orszulika. Wałęsa wówczas wygłosił swoją deklarację programową, na co Kiszczak odpowiedział swoją deklaracją. Oba stanowiska nie miały ze sobą nic wspólnego, więc Wałęsa odstawił krzesło i stwierdził: „to ja wychodzę”. Biskup Gocłowski go zatrzymał i powiedział: „Panie Lechu, może niech pan wróci, bo tu chodzi o Polskę”. Lech Wałęsa wrócił, ale mimo dalszej rozmowy jedynym uzgodnieniem tego spotkania był oficjalny komunikat o wspólnym spotkaniu, wymienieniu poglądów i celowości spotkania w przyszłości.

Brakuje dziś w nas tego poczucia, że wspólnie odpowiadamy za Polskę?

Niestety, mam takie wrażenie. Marzy mi się społeczeństwo obywatelskie, w którym ludzie będą czuli się współodpowiedzialni. Bardzo podobają mi się inicjatywy na poziomie lokalnym. Kiedy gdzieś wybuchnie jakiś pożar lub kogoś dotknie nieszczęście to ludzie momentalnie zrzucają się i pomagają. Ta potrzeba solidarności głęboko w nas tkwi. To się jednak nie przekłada na tę wyższą półkę.

Trudno budować społeczeństwo obywatelskie w dobie tak głębokich podziałów. Dobitnym tego przykładem będzie zapewne rocznica 4 czerwca, świętowana oddzielnie.

Ja nie byłem ani w Platformie, ani w PIS-ie, ale mam przyjaciół w jednej i drugiej partii. Wiele wspólnie w czasach PRL-u przeszliśmy. Nie mogę się pogodzić z tą wzajemną wrogością, to są rzeczy, które mnie bardzo bolą. Przecież po jednej i po drugiej stronie są członkowie „Solidarności”. Tak samo jak nie mogę się pogodzić z nagonką na Lecha Wałęsę, który na całym świecie jest postacią niesamowicie szanowaną, a dla nas był symbolem przetrwania. Patrzę również z wielkim bólem na to, że hierarchia kościelna nie poczuwa się do odpowiedzialności w zasypywaniu rowów jakie powstały w społeczeństwie. Dzisiaj niestety często wiarę traktuje się
instrumentalnie.

To jak zasypać te podziały?

Ja zawsze mówię, że każdy człowiek powinien usiłować robić dobro wokół siebie. Wtedy to zaprocentuje. Moja mama powtarzała: „Pamiętaj, że cokolwiek dobrego zrobisz w życiu to tak jak fala do ciebie wróci”. Todziała w dwie strony i dotyczy również złych rzeczy. Staram się nigdy nie mówić niechętnie o ludziach, którzy myślą inaczej niż ja. Trzeba rozmawiać, myślę, że za mało ze sobą rozmawiamy. Byłem kiedyś na spotkaniu z Markiem Królem i Szewachem Weissem, byłym ambasadorem Izraela w Polsce. I Szewach Weiss powiedział takie zdanie: „Ja jestem z Knesetu, pan Leonard z Solidarności, a pan Marek z PZPR-u. Siedzimy przy jednym stole i właściwie rozmawiamy jak najwięksi przyjaciele”.

Wywiad został pierwotnie opublikowany w numerze trzecim „Tygodnika Poznańskiego” – okazjonalnego tytułu wydanego na Jubileusz 10-lecia Klubu „TP” w Poznaniu. Na zdjęciu Leonard Szymański z Lechem Wałęsą. Fotografia z archiwum prywatnego Leonarda Szymańskiego

LEONARD SZYMAŃSKI (ur. 1939) – absolwent Politechniki Poznańskiej i działacz opozycji antykomunistycznej w PRL. Członek NSZZ „Solidarność”, Prymasowskiej Rady Społecznej oraz Klubu Inteligencji Katolickiej. 4 czerwca 1989 roku wybrany posłem na Sejm z ramienia Komitetu Obywatelskiego. W Sejmie kontraktowym zasiadał m.in. w Komisji Polityki Gospodarczej, Budżetu i Finansów oraz Komisji Przekształceń Własnościowych. Laureat Wielkopolskiej Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego „za czynienie dobra”.

SEBASTIAN KIERZEK (ur. 1993) – absolwent Wydziału Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM. Autor pracy magisterskiej „Rola polskiej inteligencji w procesie pojednania polsko-niemieckiego”.

 

Autor

Działamy dzięki Tobie! Wesprzyj nas:

Facebook
Twitter
LinkedIn
Pinterest

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Działamy dzięki Tobie! Wesprzyj nas!