Ten rozdział książki „Uczestniczyć w losie drugiego. Rozmowy o etyce, Kościele i świecie” to pierwszy rozdział, którego lektura nie budzi we mnie protestu w trakcie czytania.
Porusza on m.in. problem kłamstwa w polityce, partyjności i walki o głosy wyborców, przestrzegania praw mniejszości i praw słabszych, z którymi nikt się nie ujmie, a także samego uczestniczenia w wyborach.
Zaczyna się od ogólnego stwierdzenia: Dyskusja i spory w społeczeństwie biorą się wszak stąd, że różne prawdy ludzie w różny sposób postrzegają. Prawda dotycząca społeczeństwa, ludzi je stanowiących i celu ich życia jest niezwykle bogata, a nasza ułomność sprawia, że docieramy tylko do jej cząstki. Nit nie jest w stanie objąć całej prawdy i odpowiednio ocenić jej wszystkich aspektów. W tym sensie podstawą życia społecznego powinna być nie tyle sama prawda, ile szczera tendencja dążenia do niej i kierowania się nią.
Polityczna aktywność rodzi dwa główne problemy etyczne.
Po pierwsze, na ile polityk może troszczyć się o własne dobro i dobro własnej partii, a o ile o dobro wspólne? Polityk z reguły reprezentuje określoną grupę wyborców, którzy oczekują, że ich interesy zyskają priorytet. Jak daleko etyczny polityk ma prawo się posunąć? W gruncie rzeczy na tyle, by przy realizacji partykularnych interesów dobro wspólne nie ucierpiało. Problemem jest, że ta słuszna zasada nie zawsze przekłada się na konkret w sposób oczywisty.
Po drugie: na ile polityk powinien być prawdomówny? Z jednej strony polityk powinien działać skutecznie. Skuteczność wymaga utrzymania swych wpływów, utrzymania się u władzy. Trzeba mieć więc poparcie wyborców, trzeba mieć oparcie w jak najliczniejszej grupie społecznej. Na ile w tym celu wolno uciekać się do demagogii? Jak zdobyć się na posunięcia zdecydowanie niepopularne, ale niezbędne, wręcz konieczne w długofalowej perspektywie? Na ile wolno brać pod uwagę słupki poparcia w sondażach, a na ile rzeczywiste potrzeby?
A gdy znajdzie się odpowiedzi na te dylematy, to jeszcze zostaje sprawa zastosowania ich w konkretnych sytuacjach, jakie niesie życie i wciąż zmieniające się konteksty.
Wydaje się, że polityk postępujący etycznie, to coś nieistniejącego. Że nie da się polityki prowadzić etycznie. A liczne przykłady z ostatnich lat zdają się to potwierdzać. Autorzy jednak apelują: uwierzmy w etyczną politykę.
Sądzę, że mamy pozytywne przykłady w naszym środowisku, np. Stanisław Kracik, długoletni burmistrz Niepołomic, poseł na sejm II i III kadencji, przez parę lat wojewoda małopolski.
Ale wiem też, że różni moi przyjaciele, którzy obejmowali posady rządowe, np. Michał Waligórski – prezes Polskiej Agencji Atomistyki nie utrzymali się dłużej niż rok na tych posadach. Bardzo często uczciwy polityk, czy uczciwy ekspert narazi się i będzie odwołany, albo sam się podda do dymisji.
W polityce bardzo często demagog wygrywa z uczciwym politykiem. Jest to w jakiejś mierze wina społeczeństwa, które daje sobą manipulować. Które „lubi” polityków rozmijających się z prawdą, które nauczono pogardy dla ekspertów, fachowców, dla „elyt”.
Wyborcy z jakiegoś powodu preferują durniów w polityce, plotących bzdury i nonsensy. W początkowym okresie np. Leszek Moczulski, przewodniczący KPN wypowiadał się idiotycznie. Gdy otrzaskał się, poduczył i już mówił sensownie z dorzecznie, z polityki wyleciał. Jeszcze gorzej, gdy polityką zajmują się psychopaci, pozbawieni jakichkolwiek skrupułów, traktujący użytkowo wszystkich innych.
Wracając do elit. Wielkim wyzwaniem dla polityków jest umiejętność rozmawiania z ludźmi, objaśniania im spraw w sposób dla nich zrozumiały. Wielu polityków etycznych przegrało właśnie przez zlekceważenie tego problemu. Polityk musi wciąż próbować znaleźć język, jakim może trafić do społeczeństwa. Dodatkową trudnością na tej drodze może być stopień skomplikowania współczesnego nam świata i jego spraw. Polityk może znaleźć się w sytuacji doskonałego doradcy, jakiego zbudował konstruktor Trurl dla Mandryliona króla Wielowców (Lem, Cyberiada).
Według autorów, podstawą życia społecznego powinna być szczera intencja dążenia do prawdy i kierowania się nią przy podejmowaniu decyzji. Czy wypada politykowi kłamać? W naszej kulturze prawda jest jedną z najwyższych wartości. Wprawdzie autorzy zauważają, że mogą być osoby „nie mające prawa do prawdy” (np. esesman poszukujący ukrywających się Żydów), ale są to sytuacje skrajne i wyjątkowe. W innych kulturach jednak lista osób mających prawo do prawdy jest ograniczona, a kłamanie wszystkim, spoza tej listy nie jest niczym nieetycznym, wręcz przeciwnie. W Chińskiej tradycji hierarchia ma duże znaczenie i nie wypada zaprzeczać przełożonym, rodzicom itd., byłoby to okazaniem braku szacunku, a więc nieetyczne. Jeśli należy zakomunikować im prawdę, należy to czynić bardzo okrężnie, tak, by zdawało się im, że sam na nią wpadli.
Problem prawdy nie jest specyficzny dla polityki. Podobne konflikty mogą pojawić się w wielkich korporacjach, a czasem w zupełnie drobnych firmach. Na ile pracownikom pozwala się wyrąbać szczerą prawdę pracodawcy. Czy do tego trzeba sytuacji strajkowej? Na ile pracodawca informuje załogę o sytuacji firmy. Czy umie się radzić personelu?
Politycy a eksperci – problem w rozdziale potraktowany po macoszemu. Czy etyczni są politycy nie sięgający po radę ekspertów? Ekspertów nie liczących się z oczekiwaniami polityków? Politycy poszukujący takich ekspertów, którzy im przytakną? A co z etyką ekspertów przytakujących politykom dla własnych korzyści?
Czy jest możliwe, by polityk dbał o dobro wszystkich? Nie można wyróżnić wszystkich, bo to tak, jak nie wyróżnić nikogo. Konieczny jest ranking. Jakie miejsce zajmują w nim „swoi”, jakie najsłabsi, których nikt nie reprezentuje?
Autorzy zwracają uwagę na ważną kwestię: „Można uważać, że z różnych powodów Sejm nie jest odpowiednim miejscem do zajmowania się daną sprawą albo, że dany temat jest tak trudny i delikatny, że nie należy go w tej akurat chwili poruszać. Tak zdarzyło się choćby w przypadku głosowania nad ustawami zmieniającymi prawo aborcyjne.” Tu jednak godzi się zwrócić uwagę na zupełnie inny problem: gdyby chwila była po temu sposobna, na ile większość katolicka ma prawo narzucać mniejszości agnostyczno-ateistycznej swój system prawno-moralny prawdą siły, a nie siłą prawdy.
Na Soborze w Konstancji, Paweł Włodkowic w sporze z Krzyżakami sformułował zasadę: Plus ratio quam vis. Jakże jest ona aktualna, gdy rozważa się ograniczanie aborcji, czy prawa osób LGBT. Należy strzec się samozwańczych obrońców wartości, gotowych o nie walczyć ogniem i żelazem. Mamy smutny przykład w agresji Putina na Ukrainę.
Prawda jest dynamiczna. Po pierwsze z upływem czasu ukazują się nam różne jej aspekty, po drugie, to samo zdanie może mieć różny sens, zależnie od kontekstu. Kiedy do Hioba przyszli przyjaciele, by go pocieszyć, wygłaszali przemowy na temat Boga, skądinąd słuszne. A jednak potem im Bóg zarzucił, że nie mówili o Nim prawdy. Bo to, co mówili, nie było właściwe w kontekście cierpienia Hioba.
Nie całkiem zgadzam się ze stwierdzeniem, że rodzina i naród to „społeczności fundamentalne, wyjściowe, z których nie możemy się nigdy do końca wydobyć. Możemy je w skrajnych przypadkach odrzucić, ale zawsze wiąże się to z wielki kosztem dotyczącym tożsamości.” Wielu było kosmopolitów, w mojej rodzinie liczne są mieszane małżeństwa. Z jakiego narodu nie może się wydobyć wnuczka mego brata, córka Kolumbijczyka i pół-Polki-pół-Rosjanki, która koniecznie chce być Angielką?
Są emigranci tęskniący za ojczyzną, jak ów latarnik Sienkiewicza, ale jest też wielu takich, co dopiero na emigracji poczuli się u siebie a koszt wyzbycia się dawnej tożsamości był dla nich nikły. A Joseph Conrad?
Oprócz kosmopolitów, są też ludzie pozbawieni świadomości narodowej. Tacy byli chłopi pańszczyźniani, ale jeszcze 60 lat temu nietrudno było takich spotkać, co nie mówili o sobie, że są Polakami, mówili, że są „tutejsi”.
Św. Tomasz z Akwinu, jak podaje ks. profesor znalazł dwa główne argumenty za nieistnieniem Boga: Świat da się wytłumaczyć bez tej hipotezy, oraz istnieje zło. Dla mnie trzecim argumentem są osoby LGBT. Czemu Bóg ich stwarza, skoro wg Pisma św. nie mogą się mu podobać. Wygląda, że Bóg jest wewnętrznie sprzeczny.
Niesmak mnie ogarnął, gdy pod koniec ks. prof. przytoczył sentencję „W braku laku dobry kit”. Tak, jak gorszy pieniądz wypiera lepszy, tak i ta, pozbawiona sensu postać wypiera tę właściwą, która brzmi: „Z braku laku dobry i opłatek”. Przypuszczałbym, że ks. Szostek, z racji wieku, potrafi użyć tej oryginalnej. I zawiodłem się.
Forma „w braku laku dobry kit” pojawiła się chyba dlatego, dziś już mało kto pamięta do czego służył lak. Otóż używało się go do pieczętowania przesyłek. Jeszcze za mojego dzieciństwa, co prawda wyjątkowo, lakowało się listy, zaś często lakowało się paczki. Laseczkę laku podtapiało się w płomieniu świeczki, tak by krople laku padały na ząbek zamknięcia koperty, czy papieru owijającego paczkę. W krzepnącym laku odciskało się pieczęć firmy, czy sygnet rodowy (kto miał). Nienaruszona pieczęć lakowa świadczyła o braku obcej ingerencji w przesyłaną korespondencję.
A jeśli zabrakło laku? Można było użyć „opłatka”, ściślej ciasta opłatkowego rozrobionego naprędce z mąki i wody. Było to zdecydowanie gorsze rozwiązanie, pieczęć opłatkowa deformowała lekko papier i łatwiej się wykruszała (może dlatego, że nikt z nas nie miał w tym praktyki?). Niemniej dało to podstawę do przysłowia.
Natomiast nie jestem w stanie wyobrazić sobie kitu, jako zastępnika laku. Spróbujcie zapieczętować list kitem, a sami się przekonacie. Jeśli więc w przyszłości zapragniecie posłużyć się tą sentencją, pamiętajcie o jej właściwej postaci.
Advocatus diaboli